– Bello, chyba nie myślisz, że mógłbym uderzyć w drzewo?
– Ty nie, ale ja tak – odparłam, ale już bez większego przekonania.
Zwęszywszy rychłe zwycięstwo, Edward pocałował mnie kilkakrotnie w policzek, zatrzymując się tuz przed kącikiem ust.
– Sądzisz, że pozwoliłbym na to żebyś się przy mnie zraniła?
– Musnął moją rozedrganą dolną wargę swoją górną.
– Nie. – Wiedziałam, że oprócz drzew miałam jeszcze jeden argument, ale zupełnie wyleciał mi on z głowy.
– Sama widzisz. – Nasze wargi dotykały się co chwila – Nie ma się czego bać, prawda?
Poddałam się.
– Nie, nie ma.
Słysząc to, Edward ujął moją twarz w obie dłonie i pocałował mnie nareszcie tak zupełnie na serio, namiętnie, niemal brutalnie.
Tym razem nie dało się w żaden sposób usprawiedliwić mojego zachowania – wiedziałam już przecież doskonale, jakie będą jego konsekwencje, a mimo to nie potrafiłam się powstrzymać i postąpiłam dokładnie tak samo. Zamiast, dla własnego bezpieczeństwa, zastygnąć nieruchomo, przycisnęłam Edwarda mocniej do siebie, rozwierając przy tym wargi i wydając z siebie głośne westchnienie.
Natychmiast bez najmniejszego wysiłku wyrwał się z moich objęć.
– A niech cię, dziewczyno! Wpędzisz mnie do grobu.
Pochyliłam się do przodu, opierając dłonie o kolana.
– Jesteś niezniszczalny – wydusiłam, starając się złapać oddech.
– Może i w to nawet wierzyłem, ale później poznałem ciebie! – warknął. – Ruszmy się stąd lepiej, zanim zrobimy coś naprawdę głupiego. Podobnie jak wczoraj, wziął mnie na barana. Zauważałam teraz, i doceniałam to, jak bardzo musi się starać, żeby opanować gwałtowność swoich gestów i nie zrobić mi krzywdy. Objęłam go z całych sił nogami w pasie, ręce zamknęłam zaś w mocnym uścisku wokół jego szyi.
– I nie zapomnij zamknąć oczu! – przypomniał mi srogim tonem.
Przyciskając twarz do łopatki Edwarda, wsadziłam sobie głowę niemal pod pachę i zacisnęłam powieki.
Podziałało. Ledwie czułam, że się przemieszczamy. Oczywiście mięśnie poruszały się pode mną delikatnie, ale równie dobrze mógłby spacerować właśnie po chodniku. Kusiło mnie, żeby podejrzeć, czy naprawdę dziko pędzi przez las, powstrzymałam się jednak pamiętając wczorajsze potworne zawroty głowy. Pozostało mi tylko wsłuchiwać się w jego równy oddech.
Nie byłam pewna, czy to już koniec, dopóki nie pogłaskał mnie po głowie.
– Jesteśmy na miejscu, Bello.
Odważyłam się otworzyć oczy. Rzeczywiście, staliśmy. Rozluźniając odrętwiałe mięśnie, zaczęłam ześlizgiwać się na ziemię, wylądowałam jednak na plecach i jęknęłam z bólu i zaskoczenia.
Z początku Edward nic zareagował, uznając najwyraźniej, że jest jeszcze na mnie zły, a zatem powinien mnie wyniośle ignorować. Musiałam jednak wyglądać wyjątkowo komicznie, bo po krótkiej chwili nie wytrzymał i wybuchł głośnym śmiechem.
Podniosłam się i nie zwracając na niego uwagi, zabrałam do ścierania z kurtki listków paproci i błota. Jeszcze bardziej go to rozśmieszyło. Zirytowana odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w las.
– Dokąd to? – Schwycił mnie w talii.
– Na mecz baseballu. Ty, jak widzę, znalazłeś sobie inne zajęte, ale jestem pewna, że inni zdołają się bez ciebie świetnie bawić.
– Idziesz w złą stronę.
Zawróciłam, nie patrząc nawet w jego kierunku. Znów mnie przytrzymał.
– Nie wściekaj się, nie mogłem się opanować. Żałuj, że nie widziałaś swojej zdezorientowanej miny.
– Ach tak? – spytałam, unosząc brew. – To tylko tobie wolno się wściekać?
– Wcale nie byłem na ciebie zły.
– „Do grobu mnie wpędzisz”? – zacytowałam oschle. – To było tylko stwierdzenie faktu.
Próbowałam się odwrócić i odejść, ale trzymał mnie mocno.
– Byłeś wściekły.
– Byłem.
– A dopiero co powiedziałeś…
– Że nie byłem zły na ciebie. Nie widzisz tego, Bello? – Spoważniał. – Naprawdę nie rozumiesz?
– Czego znowu nie rozumiem? – Zaskoczyła mnie ta nagła zmiana nastroju.
– Ze nigdy nie jestem zły na ciebie. Jakże bym mógł? Jesteś taka dzielna, ufna… taka ciepła.
– To dlaczego tak się zachowujesz? – wyszeptałam. Zawsze wydawało mi się, że w takich chwilach jest sfrustrowany – i ma do tego pełne prawo. Że irytują go moja powolność, mój słaby charakter, moje spontaniczne reakcje…
Przyłożył mi dłonie do policzków.
– Wpadam w straszliwy gniew – wyjaśnił cichym głosem – bo nie potrafię cię należycie chronić. Sama moja obecność jest dla ciebie ryzykowna. Czasami czuję do siebie wstręt. Powinienem być silniejszy, powinienem móc…
Zakryłam mu usta dłonią.
– Przestań.
Odsunął ją, ale przytrzymał przy policzku.
– Kocham cię – powiedział. – To marna wymówka, ale i szczera prawda.
Po raz pierwszy wyznał wprost, co do mnie czuje, choć może sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
– A teraz, proszę, zachowuj się jak należy – oświadczył i pocałował mnie ostrożnie w same usta.
Tym razem ani drgnęłam. Westchnęłam, gdy się wyprostował.
– Przyrzekłeś komendantowi Swanowi odstawić mnie o przyzwoitej porze, pamiętasz? Lepiej już chodźmy.
– Tak jest.
Uśmiechnąwszy się smutno, wypuścił mnie z objęć, wziął za rękę i poprowadził przez las. Przedzieraliśmy się przez wysokie wilgotne paprocie i zwisające z drzew girlandy mchu, potem minęliśmy olbrzymią choinę i znaleźliśmy się na ogromnej polanie u stóp gór Olympic. Była dwa razy większa od przeciętnego stadionu baseballowego.
Jakieś sto metrów od nas, na niewielkim nagim wypiętrzeniu skalnym, siedzieli już Esme, Emmett i Rosalie. O wiele dalej majaczyły sylwetki Jaspera i Alice. Choć dzieliło ich dobre kilkaset metrów, sądząc z ich ruchów, najwyraźniej coś między sobą przerzucali, nie byłam jednak w stanie dostrzec żadnej piłki. Carlisle z kolei obchodził właśnie polanę i wydawał się zaznaczać bazy, ale trudno było mi uwierzyć, że będą położone tak daleko od siebie.
Zauważywszy nas, trójka na skale podniosła się z miejsc. Esme ruszyła w naszym kierunku. Rosalie oddaliła się z dumnie podniesioną głową, nie obdarzywszy nas choćby jednym spojrzeniem. Emmett przez jakiś czas wpatrywał się w jej plecy, po czym podążył za swoją przyszywaną matką. Poczułam się nieswojo, widząc, że nie przez wszystkich jestem tu mile widziana.
– Czy to ciebie słyszeliśmy przed chwilą, Edwardzie? – spytała Esme, podszedłszy bliżej.
– Myśleliśmy już, że to jakiś niedźwiedź się krztusi – dodał Emmett.
– Tak, to on. – Zerknęłam na Esme z nieśmiałym uśmiechem.
– Belli udało się mnie przypadkowo rozbawić – wyjaśnił Edward, wyrównując między nami rachunki.
Alice podbiegła do nas charakterystycznym dla siebie, tanecznym krokiem. Mimo wielkiej prędkości, potrafiła wyhamować niesłychanym wdziękiem.
– Już czas – ogłosiła.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, rozległ się grzmot. Błyskawica uderzyła gdzieś na zachód od Forks. Rozkołysały się korony drzew.
– Aż ciarki przebiegają po plecach, prawda? – zwrócił się do Emmett z porozumiewawczym mrugnięciem.
– Chodźmy. – Alice złapała go za rękę i rzuciła się dzikim pędem ku środkowej gigantycznego boiska. W biegu przypominała rączą gazelę. Jej bratu także nie brakowało wdzięku i poruszał się z równie zawrotną szybkością, ale z pewnością nie można było obdarzyć go takim epitetem.
– Gotowa na mecz? – spytał Edward. Jego oczy błyszczały.
– Do dzieła, drużyno! – zawołałam, starając się zabrzmieć odpowiednio entuzjastycznie.