Выбрать главу

– Przemieszczają się znacznie szybciej, niż myślałam – wyszeptała. – Teraz wiem, że źle to sobie obliczyłam.

Jasper nachylił się nad nią z troską. – Co się jeszcze zmienił? – spytał.

– Usłyszeli, że gramy, i zmienili kurs – wyznała skruszona jakby była temu winna.

Poczułam na sobie siedem par oczu, ale zaraz wszyscy odwrócili wzrok.

– Ile mamy czasu? – spytał Carlisle Edwarda.

Zanim odpowiedział, skoncentrował się na czymś intensywnie.

– Mniej niż pięć minut. – Skrzywił się. – Biegną. Nie mogą się doczekać. Chcą się włączyć do gry.

– Wyrobisz się? – Carlisle znów zerknął na mnie przelotnie.

– Nie, nie z obciążeniem – odparł Edward krótko. – Poza tym ostatnia rzecz, której nam trzeba, to to, żeby coś wywęszyli i postanowili zapolować.

– Ilu ich jest? – spytał Emmett Alice.

– Troje – odpowiedziała lakonicznie.

– Troje! – żachnął się. – To niech sobie przychodzą. – Nieświadomie napiął imponujące muskuły ramion.

Przez ułamek sekundy, który ciągnął się w nieskończoność. Carisle zastanawiał się nad tym, jakie wydać dyspozycje. Tylko Emmett zdawał się nieporuszony całym zamieszaniem – pozostali z napięciem wpatrywali się w twarz doktora.

– Po prostu grajmy dalej – oświadczył w końcu Cariisle. – Alice mówiła, że są tylko nas ciekawi.

Cala ta wymiana zdań od okrzyku dziewczyny trwała najwyżej kilkanaście sekund. Skupiona wyłapałam większość słów, nie wiedziałam tylko, co Esme starała się właśnie przekazać Edwardowi, Spojrzała na niego znacząco, a on dyskretnie pokręcił przecząco głową – Kobieta odetchnęła z ulgą.

- Zastąp mnie, dobrze? – zwrócił się do niej. – Niech ja teraz trochę posędziuję. – Nadal nie odstępował mnie ani na krok. Wszyscy prócz niego wrócili na boisko, lustrując bystrymi oczami ciemną ścianę lasu. Odniosłam wrażenie, że Alice i Esme zajmują takie pozycje, by móc mieć mnie na oku.

– Rozpuść włosy – rozkazał Edward cicho.

Ściągnąwszy posłusznie gumkę, potrząsnęłam głową, żeby się równomiernie rozłożyły.

– Obcy są coraz bliżej – powiedziałam, jakby nie wiedział.

– Tak, więc bardzo cię proszę, stój spokojnie, nie odzywaj się, nie hałasuj i trzymaj się blisko mnie. – Nie udało mu się do końca ukryć zdenerwowania. Zaczął przerzucać kosmyki moich długich włosów do przodu, przed ramiona, próbując chyba zasłonić mi twarz.

– To nic nie da – zawołała Alice. – Czułam ją nawet z drugiego końca boiska.

– Wiem – rzucił lekko spanikowanym tonem. Carlisle zajął miejsce przy ostatniej bazie. Nikomu nie było spieszno rozpocząć gry. – Co chciała wiedzieć Esme? – spytałam Edwarda szeptem. Zawahał się przez chwilę, ale zdecydował się mi to wyjawić.

– Czy są głodni – wymamrotał, patrząc gdzieś w bok.

Mijały kolejne sekundy. Gra toczyła się teraz apatycznie – nikt nie miał śmiałości wybijać piłkę poza boisko, a Emmett, Rozalie Rozalie Jasper trzymali się pola wewnętrznego. Choć byłam coraz bardziej sparaliżowana strachem, dostrzegłem, że Rosalie co jakiś zerka w moim kierunku. Wyraz jej oczu pozostawał nieprzenikniony, ale sposób, w jaki wykrzywiała usta, pozwalał mi domyśleć się, że jest rozgniewana.

Edward ignorował zupełnie to, co się działo na boisku. Wzrokiem i myślą przeczesywał las.

– Tak mi przykro, Bello – szepnął z pasją. – Tak cię narażam. Zachowałem się bezmyślnie, nieodpowiedzialnie. Mogę tylko przepraszać.

Nagle wstrzymał oddech i nie odrywając oczu od drzew po prawej stronie boiska, zrobił krok do przodu, by znaleźć się między mną a zbliżającymi się gośćmi.

Carlisle, Emmett i inni także obrócili się w tamtym kierunku. Wszyscy słyszeli to, czego mnie słyszeć nie było jeszcze dane – odgłosy przedzierania się przez chaszcze.

18 Polowanie

Wynurzyli się z lasu jedno po drugim, w odległości jakichś dwunastu metrów od siebie. Mężczyzna, który wyszedł na polanę pierwszy, cofnął się natychmiast, by pojawić się po chwili ponownie, tym razem jednak za plecami wysokiego bruneta, który, jak z tego wynikało, dowodził całą grupą. Trzecia była kobieta. Z tak dużej odległości mogłam o niej powiedzieć tylko tyle, że ma płomiennorude włosy niezwykłej urody.

Zbliżając się do rodziny Edwarda, mieli się wyraźnie na baczności i trzymali się blisko siebie, jak zresztą przystało na trojkę drapieżników, które napotykają na drodze nieznane, liczebniejsze stado tego samego gatunku.

Gdy podeszli dostatecznie blisko, uświadomiłam sobie, jak bardzo różnią się od Cullenów. W ruchach nieznajomych kryło się coś kociego, jakby w każdej chwili gotowi byli do sprężystego skoku. Strojem nie odstawali zbytnio od zwykłych turystów – wszyscy mieli dżinsy i grube flanelowe koszule. Ubrania te były już jednak mocno wystrzępione, stóp przybyszów zaś nie chroniło obuwie, Obaj mężczyźni mieli krótko przystrzyżone włosy, ale w imponującej ognistą barwą grzywie kobiety roiło się od liści i innych leśnych pamiątek.

Carlisle wyszedł im naprzeciw w asyście Emmetta i Jaspera. On także zachowywał wszelkie zasady ostrożności. Nieznajomi przyjrzeli mu się uważnie. Wyglądał przy nich jak dystyngowany mieszczuch na wakacjach przy grupie prostych drwali. Musiało ich to nieco uspokoić, bo niezależnie od siebie wyprostowali się i rozluźnili.

Z całej trójki najbardziej urodziwy był z pewnością przywódca grupy. Pod charakterystyczną bladością kryła się piękna, oliwkowa cera, pasująca do lśniących czernią włosów. Mężczyzna nie wyróżniał się wzrostem ani wagą, ale z pewnością wielu zazdrościło mu muskulatury, choć rzecz jasna daleko mu było do Emmetta. Uśmiechając się, odsłaniał olśniewająco białe zęby.

Kobieta była bardziej dzika, jej oczy rozbiegane. Zerkała wciąż to na Carlisle'a i jego świtę, to na pozostałych, którzy stali rozproszeni bliżej mnie. Jej potargane włosy drgały w podmuchach lekkiego wieczornego wiatru. Nadal przypominała mi kota. Drugi mężczyzna trzymał się z tyłu, nie narzucał się ze swoją obecnością. Był nieco niższy i wątlejszy od bruneta, miał jasnobrązowe włosy o przeciętnym odcieniu, a w regularnych rysach jego twarzy nie było nic, co przykuwałoby uwagę. Jego oczy, choć zupełnie nieruchome, wydały mi się najbardziej czujne.

To właśnie kolor oczu najbardziej ich wyróżniał. Spodziewałam się, że będą złote lub czarne, tymczasem miały złowrogą barwę burgunda. Po ich ujrzeniu trudno było dojść do siebie.

Nadal się uśmiechając, przywódca grupy podszedł do Carlisle'a.

– Wydawało nam się, że gra tu ktoś z naszych – odezwał się swobodnym tonem. W jego głosie pobrzmiewały śladowe ilości francuskiego akcentu. – Jestem Laurent, a to Victoria i James. – Wskazał na swoich towarzyszy.

– Mam na imię Carlisle, a to moi najbliżsi: Emmett i Jasper, a tam dalej Rosalie, Alice i Esme, i Edward z Bella. – Nie przedstawił nas po kolei, tylko z rozmysłem parami bądź trójkami. Drgnęłam, gdy wymówił moje imię.

– Znajdzie się miejsce dla kilku nowych zawodników? – spytał Laurent przyjaźnie.

– Właściwie już kończyliśmy – odparł Carlisle podobnym tonem. – Ale możemy umówić się na później. Planujecie na dłużej zatrzymać się w okolicy?

– Po prawdzie kierujemy się na północ, byliśmy tylko ciekawi kto tu jeszcze przebywa. Od bardzo dawna nikogo nie spotkaliśmy.

– W tej części stanu jesteśmy tylko my, no i czasami trafiają się przypadkowi wędrowcy, tacy jak wasza trójka.

Napięcie stopniowo opadało, a wymiana zdań zamieniała w towarzyską pogawędkę. Domyśliłam się, że to Jasper steruje emocjami nowo przybyłych, wykorzystując swój cudowny dar.