Выбрать главу

Z czasem ustały niemal zupełnie.

Wróciły dopiero w Afganistanie.

* * *

Żmija spełzła z głazu, rozwijając się jak wstęga, pełznąc esowato, zbliżyła się do klęczącego Lewarta. Wolno uniosła głowę i nieco więcej niż ćwierć długości korpusu. To wystarczyło, by mogła spojrzeć mu w oczy.

Tym razem szum i brzęk w uszach poprzedziły tętniące w oczach świetliste koncentryczne koła, pojawiające się i gasnące jak kręgi na wodzie. Lewart poczuł, jak ziębną i drętwieją mu palce u rąk. Powietrze, do tej pory tu, w jarze, nieruchome, gorące i stęchłe, pochłodniało nagle i ożyło. Poczuł wiatr, na twarzy i we włosach. Emanujące z oczu żmii kręgi eksplodowały we wzorzystą mozaikę, w migocący i zmieniający się kalejdoskopowo wzór. Z wzoru wyłoniła się skalista pustynia. Zalane oślepiającym słońcem pustkowie.

Wiatr, rozwiewający włosy w pędzie. Wicher, podrywający piasek, ukłucia ziarenek na twarzy. Pod kopytami chrup żwiru i kamieni. W lewym ręku mokry od potu rzemień wodzy, w prawym krótka kawaleryjska sarissa. U lewego kolana kopis, krzywy jednosieczny miecz.

Kary koń odwraca głowę, łypie okiem. Nazywa się Zefios, Wiatr Zachodni. Jeździec z prawej to Bryzos, Trak. Ten z lewej to Stafilos, Frygijczyk. I inni, najemni jeźdźcy z Tracji, Pajonii, Ilirii, z innych stron. Prodromoi, lekka jazda zwiadowcza armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Licząca pięćdziesiąt koni tetrarchia w składzie trzeciej ile. Mój oddział. Jestem tetrarcha Herpander, syn Pyrrusa. Wiodę oddział doliną rzeki Arachotus, zmierzamy do Gauzaki, a stamtąd do Paropamisady, do garnizonu w Ortospanie, mieście leżącym trzysta trzydzieści stadiów na południe od nowo założonej Aleksandrii Kaukaskiej.

Albowiem sięgające nieba, skrzące się oślepiająco góry na północy zwą się Kaukazem Indyjskim lub Paropamisos. W języku górskich plemion Hindu Kusza.

Obraz pękł jak szkło, wizja znikła. Ale z oczu żmii niemal natychmiast wyemanowała następna.

Wąwóz górski, skały o fantastycznych kształtach, tworzące coś na kształt bramy, wiodącej wprost na przestwór zalanej słońcem pustyni. Bramą przechodzi wojsko. Przodem idzie stępa kawaleria, lansjerzy w turbanach, z trzepoczącymi na wietrze chorągiewkami na lancach. Za nimi artyleria konna, armatki, zaprzęgi, jeźdźcy w szamerowanych kurtkach. Za nimi długa kolumna piechoty w szaroburych mundurach i korkowych kaskach. Piechurzy śpiewają, ich pieśń niesie się raźnie i bojowo.

Our hearts so stout have got us fame For soon ‘tis known from whence we came Where’er we go they fear the name Of Garryowen in glory!

Błyski kołyszących się nad głowami piechurów bagnetów oślepiły go na chwilę, Lewart zamknął oczy. Gdy je otworzył, wojska już nie było.

Był czarny dym, snujący się dnem skalistego wąwozu. Był dymiący wrak beteera. Transporter musiał najechać na minę lewym przednim kołem, było ono bowiem całkowicie urwane, po prostu znikło. Lewe koło z drugiej pary, z rozwaloną w strzępy oponą, opierało się na ziemi felgą. Pancerz burtowy za kołem był rozszarpany i pogięty. Całkowicie niemal wyrwane i groteskowo zniekształcone były obie czołowe płyty pancerza, górna i dolna. Lewart widywał już w podobny sposób zniszczone pojazdy, wiedział, co się stało. BTR najechał na dwie włoskie miny TC-6, ustawione jedna nad drugą, dodatkowo wspomożone zakopanym pod nimi dziesięciokilowym ładunkiem trotylu. Wiedział, że kierowca i dowódca tak rozbitego transportera nie mieli najmniejszych szans na przeżycie, z załogi zaś i desantu śmierć poniosła co najmniej połowa żołnierzy.

Na ziemi, w kłębach wysnuwającego się z wraka dymu, ktoś siedział. Był to żołnierz, poszarpana pieszczanka na jego przygarbionych plecach nie miała już jednak barwy piasku, była smoliście czarna. I dymiła. Lewart zbliżył się, podszedł tak, by zajść żołnierza od frontu, by zobaczyć jego twarz. Okazało się to niemożliwe. Było tak, jak gdyby ziemia wirowała, jakby obracała się jak karuzela. Z której strony by nie zachodził, wciąż widział tylko okopcone plecy, zgarbione ramiona, po których pełzał dym. Osmalone włosy na potylicy.

Krwawe, podeszłe osoczem oparzeliny i bąble na karku. Twarzy żołnierza zobaczyć nie mógł. Mimo to wiedział, że tym żołnierzem jest Wałun. Sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.

– Nie było cię z nami – powiedział odwrócony Wałun. – Nie było cię z nami, Pasza.

– Walentin? Co się stało? Co z tobą?

– Nie było cię z nami w tym beteerze. Gdybyś był, może byś przeczuł. Może byś przeczuł tę italiankę. Ale nie było cię.

Dym z transportera zasłonił widok, wgryzł się w oczy, napełnił je łzami.

Widziadło znikło. A Lewart wzdrygnął się, zadygotał, niespodziewanie czując na policzku dotyk ręki. Kobiecej ręki.

– Wika?

* * *

Spotykając się z Wiką na mieście, do pewnych rzeczy należało przywyknąć. Głównie do spojrzeń, jakimi – w zależności od okoliczności – Wikę darzono lub obrzucano.

Oczywiście, Wika, Wiktoria Fiodorowna Kriażewa, przyciągała spojrzenia, bo była ładną dziewczyną. A wszystko, co w niej nie było ładne, było sympatyczne – czyli wychodziło na to samo. Na domiar Wika, pracownica Inturistu, ubierała się modnie i zachodnio. Lewart nigdy nie był pewien, czy gapiący się na Wikę podziwiają jej nogi, czy włoskie pantofelki. Czy wściekle zazdroszczą jej figury, czy krótkiej kurteczki od Levi Straussa. Czy też wszystko naraz. Przywykł już i nie dbał o to.

– Nie powinieneś – powtórzyła Wika, odstawiając filiżankę. – Nie powinieneś jechać na tę wojnę. Powiem więcej: nie wolno ci jechać na tę wojnę.

– To znaczy – uśmiechnął się krzywo – że mam odmówić wykonania rozkazu? A może zdezerterować? Tego chciałabyś? Do tego mnie namawiasz?

– To jest zła wojna. Wojna nierozumnie i głupio zaczęta, a która zakończy się tragicznie. Dla nas wszystkich.

– Nie tak głośno, Wika, proszę cię.

– Wojna – Wika uniosła głowę – tak krępująco brudna, że wstydzisz się mówić o niej głośno. Wojna tak zła i niepopularna, że mówiącym o niej głośno zamyka się usta groźbami konsekwencji.

– To nie tak. Powinnaś zrozumieć. Istnieje coś takiego jak internacjonalistyczny obowiązek. Jak dług wobec sojusznika…

– Mówisz jak ostatni hipokryta – przerwała, śmiesznie zmarszczyła piegowaty nos, co weszło w lekki konflikt z wygłaszanymi przez nią poważnymi tezami. – Niegdyś, sama słyszałam, nie bałeś się krytykować roku sześćdziesiątego ósmego, wkroczenia wojsk do Czechosłowacji. Jak to wtedy mówiłeś? Dajmy każdemu krajowi możliwość swobodnego decydowania? Nie można przymuszać do socjalizmu czołgami? I czy to nie ty przypadkiem ubolewałeś nad tym, jak fatalny wpływ miał rok sześćdziesiąty ósmy na naszą opinię w świecie? A teraz nie boli cię, że nazwano nas Imperium Zła?

– A ty mówisz tekstami z zachodnich gazet. Tych przeczytanych i zmiętych, które dostajesz z drugiej ręki, od twoich zagranicznych turystów. Uległaś Reaganowskiej propagandzie.

– Nie mów mi o uleganiu propagandzie, dobrze? Ty z twoim internacjonalistycznym obowiązkiem.

Ludzie w kafejce gapili się na nich.