– Jak? – spytał po chwili milczenia Lewart.
– A mnie skąd to wiedzieć? Poległ i tyle. Śmiercią walecznych, ma się rozumieć. No, a teraz dobra wieść. Odnośnie sprawy zabójstwa starleja Kirylenki. Jesteś czysty i w suchym. Śledztwo wykazało, że strzelał szeregowy Iwan Milukin. Poległy szeregowy Milukin. Sprawa zamknięta. Ciebie, za męstwo przejawione podczas boju na zastawie „Newa”, odznaczono medalem „Za bojewyje zasługi”. Przypną ci, jak tylko kancelaria upora się z robotą papierkową. Opić z kolegami możesz już dziś.
– Na zastawie „Newa” – odchrząknął Lewart – nie przejawiłem niczego, męstwa w szczególności. I niczym się tam nie zasłużyłem.
– Jakaż skromność. Na szczęście nie ty decydujesz. Odznaczenia przyznaje dowództwo, a dowództwo jest nieomylne. Za męstwo nagradza mężnych, za zasługi zasłużonych. I vice versa. Bywaj, mężny i zasłużony Polaczku. Spieszę się, wraz z broniegrupą lecimy na akcję. Jeszcze tylko jedno.
Choć wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne, ba, graniczące z cudem, Igor Konstantinowicz Sawieliew, Kulawy Major, w sposób widoczny wahał się. Nie wiedząc, jak zacząć.
– Doniesiono mi… – rzekł wreszcie, unosząc na Lewarta oczy koloru zwiędłych chabrów. – Doniesiono mi, że ze żmijami się tu zabawiasz. Prawda to?
Lewart nie odpowiedział.
– Cóż – major nadal wyglądał na niezdecydowanego – regulaminy nie zabraniają, partia nie potępia… Ta żmija… Jest może złotawej barwy? Ma złote oczy? Nie musisz odpowiadać. Jeśli nie chcesz.
Lewart nie odpowiedział. Nie chciał.
Sawieliew odwrócił się na pięcie. A Lewart jednak się zdecydował.
– Czyżbyście – spytał cicho – widzieli kiedyś taką żmiję?
Major zatrzymał się.
– Nie – odrzekł przez ramię. – Nie widziałem. Nie mogłem. Bo takich żmij nie ma. Nie istnieją. I nie powinny istnieć. Naprawdę nie powinny.
– Ale tu jest Afganistan – dorzucił po chwili. – Tu wszystko jest możliwe.
– Ech, ależ eleganckie masz okularki, Karter! Nastojaszczij pizdiec! Po prostu Paryż! Wódkę przywiozłeś? Dawaj. Jest jak raz okazja. Praporszczyka Lewarta odznaczyli „Za beze”, medal mus oblać. Zacharycz, zorganizuj jakąś zakąskę. I poślij kogoś na „Gorynycza” po obu, Lewarta i Łomonosowa.
– Praporszczyka Lewarta nie ma na blokpoście. Akurat polazł do tej jego żmii.
Cztery dni później, rankiem, gdy Lewart sposobił się już do wyprawy do parowu, przybiegł zdyszany goniec. Starszy praporszczyk Samojłow, wysapał, pilnie wzywa do siebie praporszczyka Lewarta i dowództwo blokpostu „Gorynycz”. Pilnie to pilnie, Lewart, Żygunow i Łomonosow w dziesięć minut stawili się na „Muromcu”. Czekali tam już Jakor i Guszczyn z „Rusłana”. Jak również Zacharycz, sierżant Leonid Zacharycz Swiergun, wzrostem, prawda, niezbyt słuszny, ale przystojny jak, nie przymierzając, Wiaczesław Tichonow.
– Mamy spotkanie – zaczął bez wstępów Barmalej. – Dyplomacja wojenna. Na rozmowę zaprasza Salman Amir Jusufzaj, główny okoliczny duch i najbliższy wróg, ogłaszając na czas rozmów rozejm. Trzeba iść, odmowa oznaczałaby despekt i utratę twarzy. Idę ja, idzie Zacharycz, idziesz i ty, praporszczyk Pasza. Jesteś tu dowódcą nowym, wypada cię przedstawić. Pójdzie też Stanisławski, albowiem jest wykształcony i ma głupawą inteligencką gębę, znaczy, chciałem rzec, wejrzenie ma uczciwe. Na „Gorynyczu” wachtę obejmuje sierżant Żygunow, na „Rusłanie” Guszczyn. Głównodowodzącym na czas mojej nieobecności jest starszyna Awierbach. Pytania są? Nie ma. Bardzo dobrze. Wyruszamy natychmiast. Co jest, Łomonosow?
– Idziemy z bronią, jak rozumiem?
– W tym kraju, profesorku – Barmalej spojrzał na niego chłodno – mężczyzna bez broni to jak mężczyzna bez jaj. Jest jedynie mężczyzną tytularnym. Takim, powiedziałbym, członkiem korespondentem. Sam może się mężczyzną mniemać, ale dla innych mężczyzn partnerem do rozmowy nie jest. Mimo obiecanego rozejmu i danego słowa Salman Amir będzie obwieszony żelaziwem po zęby. Niech wie, że i my nie łykiem szyci.
Ilustrując wywody, Barmalej przeładował, zabezpieczył makarowa i wsunął go z tyłu za pasek od spodni, po czym wziął na pas AK-74. Przystojny jak Stirlitz Zacharycz uzbroił się podobnie, dodatkowo wpuścił jeszcze F-1 do kieszeni.
– Gdyby przyszło co do czego – wyjaśnił, widząc spojrzenie Lewarta – to wyszarpnie się kółko. Wolę własną efkę od ich kindżałów i obcęgów. Obóz jeniecki w Pakistanie też mi się wcale nie uśmiecha.
Zacharycz nie mógł wiedzieć, że niewola już mu nie grozi. Obóz Badabera pod Peszawarem był przepełniony, wciąż dochodziło w nim do buntów maltretowanych jeńców wojennych. Na mocy rozkazu wydanego przez Gulbuddina Hekmatiara mudżahedini jeńców brać więc przestali. Pojmanych mordowali na miejscu. Lub trochę później.
– Tak z ciekawości – upewnił się Lewart, sprawdzając swój AKS. – Ufacie temu waszemu Salmanowi Amirowi? I jego słowu? Bo w odróżnieniu od Łomonosowa ja trochę doświadczenia w tym względzie mam. Wiem, że duchy dotrzymują słowa i przysięgi na Allaha. Ale tylko wtedy, gdy im wygodnie. Allah im to podobno wybacza, bo dżihad to dżihad…
– Bóg z Allahem – przerwał Barmalej, wkładając panamę. – I z dżihadem. Spotykałem się już z Salmanem, Zacharycz też. I żyjemy, jak widzisz. Ale ostrożność nigdy nie zawadzi i gotowym warto być na wszystko. Jeśli drejfisz, możesz zostać na gospodarstwie, z nami pójdzie Jakor…
– Idę z wami.
– Tak właśnie sądziłem, że odpowiesz. – Barmalej trzepnął go w ramię. – Straszyć to my, nie nas. Prawda, Paszka?
– Prawda.
– No. – Barmalej poprawił pas AK-74. – Komu w drogę. S Bogom!
– Chrani was Gospod’ – pożegnał ich Guszczyn.
Wyruszyli. Po mniej więcej dwustu metrach marszu skrajem drogi skręcili na ścieżkę, wijącą się wśród skał. Było dość stromo. Nie minął kwadrans, a Łomonosow zaczął sapać. Barmalej spostrzegł to, zwolnił nieco.
– Salman Amir Jusufzaj, trzeba ci wiedzieć – odezwał się do Lewarta – to nie byle bandyta. Nim poszedł do duchów, był nauczycielem. Mówią nawet, że komunistą. Ale przeszło mu, gdyśmy wkroczyli, i nie kocha nas teraz zanadto. Gdy z nim poprzednio gadałem, czułem, że czyta mi w myślach. Nie dałby się okłamać ani zwieść, pewien jestem. Trzeba z nim ostrożnie. Zaczekajcie, muszę się odlać.
– Zwykle – kontynuował przez ramię – towarzyszy mu Hadżi Hatib Rahiqullah. To mułła, w bandzie drugi po wodzu, znaczy się taki więcej politruk. Wcale bym się nie zmartwił, gdyby dziś był nieobecny. To kawał starego skurwysyna, zajadły fanatyk, nas, niewiernych, rżnąłby żywcem na kawałki i solą posypywał. Powiadają zresztą, że już to robił. Rżnął, znaczy. Nosi długaśną brodę i naprawdę wygląda jak stary czarownik, więc specnazowcy, którzy na niego polowali, przezwali go Czarnomorem.
– Czarownik straszny i wszechmocny… – zacytował, sapiąc, Łomonosow. – Czarnomor, władca gór północnych…
– Jakbyś był przy tym. – Barmalej zapiął spodnie. – Profesorku. Idziemy.
Szli, wciąż pod górę, wśród skalnych ścian. Łomonosow sapał. Zacharycz zatrzymał się nagle, uniósł rękę.