Выбрать главу

Sawieliew wstał z wyraźnym trudem, na klęczkach jego kalectwo mocno widać dało się we znaki. Masując kolano, zwrócił wzrok na Lewarta. Jakby na coś czekał.

– Towarzyszu majorze.

– Tak?

– Wyście się modlili.

– Doprawdy? – Sawieliew uśmiechnął się lekko. – Wierzyć się nie chce. To straszne, co ta wojna robi z człowieka.

– Mógłbym – poprawił na sobie kombez – wyjaśnić rzecz w sposób wzniosły i emfatyczny. Wygłosić coś o tym, jak to koszmar wojny sprawia, że nawet bezbożnicy odnajdują w swych zatwardziałych sercach drogę do Boga i przypominają sobie słowa modlitwy. Ale ja nie przepadam za górnolotnością, a wyjaśnienie jest dużo prostsze. Pochodzę z religijnej rodziny, z modlitwami stykałem się od dziecka niemal. Nawet w czasach, gdy groziło to surowymi konsekwencjami, w domu dziadków modlono się. Cichutko, jak sam rozumiesz. Ale się modlono. Cóż, czasy się zmieniły, konsekwencje złagodniały… Ale raczej nie mów, proszę, o tej modlitwie nikomu w szpitalu.

– W jakim szpitalu?

Kulawy Major szybkim ruchem wydobył stieczkina z kabury i strzelił mu w bark. Lewart runął na kolana. Chwycił się za ramię, otwarł usta do krzyku. Ale tylko zaskrzeczał.

– Sanitaaariuuuusz! Tutaaaj! – Major schował pistolet, rzucił przed Lewarta indpakiet, indywidualny pakiet opatrunkowy. – Masz, przyciśnij to do rany. Jako kadra, z tej zastawy musisz zejść jako trzechsetny, inaczej będą pytania, zrodzą się podejrzenia i możesz mieć ogrom kłopotów. Nie mdlej. Albo mdlej, co za różnica, i tak zaraz zabiorą cię łapiduchy, już tu biegną. Bywaj.

– Pewnie zastanawia cię – Sawieliew, wbrew zapowiedzi, wcale nie sposobił się do odejścia – z jakiego to powodu tracę czas i amunicję na wybawianie cię od kłopotów. Wiedz więc, że i ja widziałem kiedyś złotą żmiję. Poszedłem za nią, ale w odróżnieniu od ciebie w porę się cofnąłem. Ale ciebie rozumiem.

– Nadto – dorzucił, tym razem naprawdę odchodząc – godzi się wybawić z opresji krewniaka. A tyś mi powinowatym, Polaczku. Wszystko jest w aktach, wszystko, a wielka, przemożnie wielka jest siła papieru. Moja babka, Jelizawieta Pietrowna z domu Mołczanowa, ta ortodoksyjnie religijna, z licznego rodu kupców Mołczanowych, podobnie jak twoja pochodziła z Wołogdy. A zatem, jak to mówią, krew nie woda, geny nie fistaszki. Bywaj, krewniaku. Pomogłem, jak mogłem, teraz radź już sobie sam.

* * *

Sanitarne Mi-4 z rannymi już odleciały, opatrzonego, półprzytomnego i bladego jak śmierć Lewarta położono więc po bojowemu na pancerz jednego z beteerów powracającej broniegrupy. Za towarzyszy podroży miał, oprócz łapiduchów, spadochroniarzy ze Sto Trzeciej, młodych, ogorzałych, w pasiastych tielniaszkach pod rozchełstanymi pieszczankami. Ryknęły silniki, buchnęły spaliny, wzbił się tumanami kurz, czołgi i transportery ruszyły na kabulski szlak. Nad głowami zaterkotały „Krokodiły”, szturmowe Mi-24.

Warczały motory, dusiły spaliny, pył wdzierał się w oczy i w nosy. Ale krążące na niebie „Krokodiły” dawały poczucie bezpieczeństwa, podnosiły morale i nastroje. Chciało się żyć. Chciało się śpiewać. Nie dziwota więc, że z serc, dusz i spadochroniarskich gardeł wyrwała się pieśń. Rozparci na pancerzach chłopcy ze 103. Witebskiej Gwardyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej ryczeli, ile sił w płucach.

Nastupajet minuta proszczanija, Ty gliadisz mnie triewożno w głaza, I łowlju ja rodnoje dychanije, A wdali uże dyszyt groza!
Proszczaj, otczij kraj, Ty nas wspominaj, Proszczaj, miłyj wzgliad, Prosti-proszczaj, prosti-proszczaj…

– Ej, piechota! Czego nie śpiewasz? Umarłeś? Że co? Że ranny? Też mi rana! Rana to jest wtedy, kiedy flaki wyłażą z brzucha! Coś taki blady? Ożywić cię trza? A nu daj jemu sóję w bok, Fonar! Ohohoo! Patrzcie! Będzie rzygał! Będzie rzygał!

Ryczały silniki beteerów, sypał się i snuł się płowy pył. Desantura śpiewała, aż echo niosło po zboczach.

Les da stiep’, da w stiepi połustanki, Swiet wiecziernij i nowoj zari Nie zabud’ że proszczanije Sławianki, Sokrowienno w dusze powtori!
Proszczaaaaj, otczij kraaaaj! Ty naaaas wspominaaaaj! Proszczaaaaj, miłyj wzgliaaaad! Prosti-proszczaaaaj, prosti-proszczaaaaaj!

Góry odpowiadały echem. Słońce kłoniło się ku zachodowi. Na szczytach Hindukuszu płonęły śniegi.

* * *

I tu następuje koniec opowieści.

* * *

Zasadniczo.

* * *

Major Igor Konstantinowicz Sawieliew nie przeżył Afganu. Po odsłużeniu drugiej tury wrócił na trzecią. Ale nie doczekał awansu na podpułkownika, który podobno miał już w kieszeni. Śmierć poniósł w Dżalalabadzie, 25 września 1986 roku, we czwartek, o godzinie piętnastej dwadzieścia. Można by spierać się, kto – lub co – spowodowało śmierć majora, pośrednio lub bezpośrednio. Kogo należało winić za to, że to, co z majora zostało, zmieściło się w dwa wiadra i dwa cynki po nabojach? Czy był to alkohol, wódka, która zgubiła wszak tylu dobrych żołnierzy spod najrozmaitszych znaków i sztandarów? Czy była to CIA, Centralna Agencja Wywiadowcza z siedzibą w Langley, w stanie Wirginia? Czy może był to wyliniały wielbłąd o imieniu Mustafa? Czy był to może wreszcie Abdul Ghaffar, inżynier mechanik, absolwent Politechniki Moskiewskiej rocznik 1972? Problem był złożony. Latem bowiem roku 1986 Centralna Agencja Wywiadowcza dostarczyła do Pakistanu ręczne wyrzutnie naprowadzanych na podczerwień pocisków kierowanych ziemia-powietrze typu FIM-92, noszące kodową nazwę stinger. Pierwszą partię stingerów przerzucono do Afganistanu z bazy Miram Szah we wrześniu, przez granicę przeniósł je w jukach wielbłąd o imieniu Mustafa, imienia poganiacza kroniki nie odnotowały. 25 września 1986 roku major Sawieliew przyleciał do Dżalalabadu śmigłowcem Mi-8, by wziąć udział w pożegnalnej popijawie organizowanej przez grupę demobilizowanych oficerów stacjonującej tu brygady specnazu. W górach opodal lotniska zaczaili się mudżahedini wyposażeni w wyrzutnię stinger, nowiutką, wciąż jeszcze mile pachnącą farbą, luksusem i American way of life. Był wśród mudżahedinów inżynier Abdul Ghaffar, jedyny zdolny rozpoznać, którym końcem stinger strzela i na co trzeba nacisnąć, by wystrzelił. Abdul Ghaffar wymierzył i nacisnął, zaś pocisk ze stingera – pierwszy z wielu wystrzelonych później w Afganistanie – nieomylnie odnalazł podczerwień emitowaną przez podchodzący do lądowania Mi-8 z dwoma pilotami i sześcioma pasażerami na pokładzie. Trafiony śmigłowiec – pierwszy z wielu później w Afganistanie – runął na płytę lotniska i eksplodował.

Jeszcze kilku spośród mniej lub bardziej szczegółowo opisanych w tej historii żołnierzy powróciło z Afganistanu tak, jak Kulawy Major: jako gruz dwiesti, ładunek dwieście. W szczątkach niekiedy nawet jeszcze mniej rozpoznawalnych niż szczątki majora. W zalutowanych trumnach, na pokładach transportowców An-12, złowrogich „Czarnych Tulipanów”. Zanim ostatni BTR z desantem na pancerzu wyjechał z Afganistanu przez most w Hajratonie, śmierć, Koślawa Starucha, zabrała jeszcze wielu. Wśród nich Aloszę Panina, dosłownie w przeddzień dembelu posieczonego odłamkami wybuchającego fugasa. Miron Tkacz, którego pobyt w szpitalu ocalił przed masakrą na „Sołowieju”, poległ w Dolinie Pandższiru niecałe dwa miesiące później.