Выбрать главу

Potem romans się skończył, bo młodzieniec przyłożył nóż strażnikowi do gardła i odezwał się głosem zapłakanej kobiety:

– Otwieraj bramę.

– Nie mogę – odparł przerażony strażnik i odbiło mu się rybim smalcem.

– Masz przed sobą jeszcze trzy śmierdzące oddechy. Po trzecim poderżnę ci gardło – powiedziała spokojnie Jonga.

Nie bała się. Po tym, co było na dole, już się nie bała.

– Co… Jak mam to zrobić… Nie mogę się ruszyć, z tym żelazem na gardle… – bełkotał strażnik.

– Powoli odwróć się w stronę bramy. Weź pęk kluczy, który masz u pasa. Jeśli się pomylisz i weźmiesz miecz, pożegnaj się z gardłem.

Strażnik wolno zaczął otwierać zamek.

– Kto tam otwiera drzwi w nocy! – ryknął ktoś z wieżyczki nad bramą.

– To ja – szepnęła wartownikowi w ucho Jonga.

– To ja! – krzyknął wartownik.

– Otwierasz bramę w nocy? Bez rozkazu? – krzyczała wieżyczka.

– Odlać się chciałem, a nie będę smrodził na dziedzińcu – szepnęła Jonga.

Wartownik powtórzył głośno, ale nie zabrzmiało to przekonywająco. Głównie ze względu na to, że w jego głosie słychać było strach.

– Z kim ty tam jesteś?! – wołał służbista z góry.

Na dziedzińcu zaczynał się gwar. Inni strażnicy słyszeli hałas i chyba się zaciekawili.

Klucz skrzypiał. Drzwi wreszcie otworzyły się. Płynnym ruchem Jonga wbiła nóż w obojczyk strażnika, uskoczyła przed strumieniem krwi i kolejną falą rybiego smrodu, urżnęła pęk kluczy od jego pasa i wyskoczyła na zewnątrz. Ręce jej osłabły i nogi się ugięły, ponieważ nagle zdała sobie sprawę z ryzyka, ale przełamała się i zamknęła bramę od zewnątrz ciężkim, zardzewiałym kluczem. Zaraz potem wrota zaczęły się trząść od walących w nie strażników. Ale wtedy Jongi już nie było.

Nie było jej, bo nie myślała, i chyba już nawet nic nie czuła, chociaż coś bez przerwy spływało jej po policzkach. A nie było jej przy bramie, bo znikła w Zaułku Szlachetnego Zwycięzcy, dawniej Garbarzy.

Biegła po kocich łbach, po drewnianych chodnikach, po suchej glinie, po piasku i trawie, po pokruszonych cegłach, aby wreszcie znaleźć się w starej, zaniedbanej piwnicy pod równie starą i zaniedbaną kamienicą. Tam rzuciła się na ziemię. Już nie płakała.

Wiedziała, że się zabije. Ale wiedziała też, że wcześniej zabije jeszcze wielu ludzi.

Jej ręce drapały twarz, drapały klepisko, drapały mur. Nagle natrafiły na wystającą cegłę w ścianie. Za ścianą była mała jama. Psia jama.

Tak on to nazywał. Kiedyś trzymał tam szczeniaka, którego ukradł, drżącego i zagłodzonego, pewnemu szewcowi z ulicy Browarnej. Vendi chował pieska i dobrze karmił, dopóki nie ukradł drżącej i zagłodzonej Jongi. Wtedy go dla niej przyrządził.

Później chowali w tej jamie różne inne skarby, które udało im się ukraść. Ostatni z tych skarbów sprawił, że go złapali. Ostatni z tych skarbów zabił go. Bo tego nie zrobiła Jonga. Na pewno nie. To zrobił jej nóż, to zrobił cekhauz, to zrobili kaci więzienni i strażnicy. Ale przede wszystkim to zrobił obrazek, skradziony obrazek, przez który Vendi wpadł.

Jonga wyrwała cegłę, wyciągnęła mały kwadratowy przedmiot w drewnianych ramach. Już uniosła nóż, kiedy Święty Obraz w jej ręce znalazł się naprzeciw małego, wypełnionego księżycowym światłem okienka. Zobaczyła, co jest na Obrazie. Nóż wypadł jej z dłoni.

Ślad świętokradcy był świeży. Głębokie, wyraźne odciski butów. Widać było, że uciekinier biegał w różne strony po brzegu bajora, rozpaczliwie szukając jakiegoś brodu. Może nawet tupał z wściekłości. I przy okazji tak zadeptał całą błotnistą polanę, że trudno było powiedzieć, w którą stronę uciekł.

Hideo zamknął oczy i wyprostował się.

– Jest tylko jedna droga, którą można przejść na drugą stronę – powiedział. – Jak wybrał inną, to utonął w bagnisku i już teraz stoi przed Ukrytymi. Jeżeli wybrał Mur Kobiet, to znaczy, że jeszcze żyje, i zamiast Ukrytych spotka nas. Bo my pobiegniemy Murem Kobiet.

– Nanku, a co to Mur Kobiet? – zapytał mały jasnowłosy Hanzelmek, chłopak Wielkiego Motsa. Ojciec nosił go w plecionym kojcu na grzbiecie. Zamiast baniaka z wódką, które inni tubylcy dźwigali zawsze ze sobą na plecach.

– Długi mur, synaczku, bieży kajś bez błota. Po murku za bagna umyka niecnota.

Gruchnął śmiech. W ruch poszły obwisłe policzki i wąsy. Tutaj, na Północy, ludzie porozumiewali się zwykle tutejszym koszmarnym dialektem i gdy tylko się dało, mówili rymowankami. Każda z tych rymowanek bardzo ich cieszyła.

– Niecnota! – chichotał jakiś młodzian z klanu Pawężników.

– Nanku, a czemu niecnota umyka?

– Za błotami, za bagnami, hulać sobie z Klosztyrkami.

Ryk śmiechu, jeszcze silniejszy niż poprzednio i jeszcze większe podskakiwanie obwisłych policzków. Za kępą drzew coś kwaknęło z przerażeniem, a potem wzniosło się do nieba w panicznej ucieczce.

– Nanku, a co to Klosztyrka?

Tym razem Pawężnicy ryknęli od razu, nie czekając na rymowankę. Tylko Mots zmilczał. Najwyraźniej zawstydził się i nie wiedział, jak odpowiedzieć dziecku na pytanie, nie kalając przy tym jego niewinności.

Tu, na Północy, wieśniacy trzymali się szczególnie surowych zasad, może dlatego, że uważali się za szlachtę. Cały klan Pawężników dumnie obnosił małe tarcze z pofałdowanej blachy. Miały świadczyć o ich szlachectwie, które nadał im w zamierzchłych czasach niejaki Jam Kahl, jeden z tych podejrzanych północnych królów, których prawdopodobnie nigdy nie było. Zanim Cesarstwo nastało, kozy tu rządziły, uśmiechnął się do siebie Hideo. Oczywiście tylko w myśli, bo wobec tych dziwacznych istot, które smarowały włosy słoniną, należało zachować kamienną twarz.

Śmiech, a właściwie ryk trwał jeszcze długo, ale kiedy ścichł, coś kwiknęło jak prosiak albo i panienka.

Hideo odwrócił się. Jak prosiak albo i panienka kwiczał tłusty Jura Swarjak. Siedział na ziemi, unosząc w górę bosą stopę. Zwieszało się z niej coś malinowego, w kształcie gruszki. To coś pulsowało. Malinowy kadłub nadymał się coraz bardziej. Teraz wyglądał jak serce albo inne narządy człowieka, te, które widać na Świętym Obrazie.

Pawężnicy ucieszyli się znowu, skacząc naokoło Jury. Hideo już myślał, że będzie musiał zainterweniować z nożem, ale Jura poradził sobie z typową dla miejscowych gracją. Nagiął się do własnej nogi, przybliżył twarz do stopy, złapał malinowe świństwo w zęby, szarpnął potężnie głową i rękami. Wyrwał je od razu, tylko oczy mu poczerwieniały z wysiłku.

Przez chwilę stał tak, ze stworem, który zwisał mu z ust, potem wypluł go na ziemię. Krew z kadłuba wylała się na czarną glebę i natychmiast wsiąkła.

– Ty sy nie smij ze mnie – powiedział Jura, nie wiadomo, do Hidea czy do malinowej istoty, która walczyła ze śmiercią u jego stóp.

– Nanku, a co to? – zapytał mały jasnowłosy Hanzelm.

– To krewutnia, synku.

– Nanku, a co to krewutnia?

Hideo zwalczył w sobie chęć zatkania uszu. Mots uparł się, żeby zabrać gadatliwego synka w pościg, bo, jak twierdził, karlusowi mus sy wprawiać w polowackim rzemieśle.

– W czernej błotnej wodzie najdujesz krewutnię, juchę pije zawsze, a ludzką najchutniej.

Kolejny ryk śmiechu. Hideo już powoli rozumiał, dlaczego wszelkie próby ucywilizowania tego regionu kończyły się samobójstwem gubernatora. Czyli tak zwaną cywilną dezercją.