Выбрать главу

Wściekła, rozdygotana złość chwyciła Twardokęska za gardło, przesłoniła oczy – jakby Koźlarz wyciągnął rękę po coś, co zbójca z dawna przywykł uważać za swoje. Bo też w istocie tak było: rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema wciąż napełniała go niemałym niepokojem, ale pomału przywykł uważać się za jej towarzysza. Miał prawo siedzieć u boku Szarki i słuchać pieśni żmijowej harfy, on jeden, który przyniósł ją pokrwawioną do opactwa Cion Cerena i spalił dla niej najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Miał prawo, okupione katownią w Wiedźmiej Wieży i nocną ucieczką przed hordami rozszalałych szczuraków. A zwajecki wypędek nie miał prawa okradać go z jego pieśni. Zacisnął palce na rękojeści noża, ale Szarka lekko położyła mu dłoń na ramieniu. Jakby uspokajała konia, pomyślał z wściekłością, lecz usłuchał; spośród innych rzeczy przywykł również słuchać jej rozkazów i była to dla herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nielicha nowość.

– O czym chciałeś ze mną mówić, książę? – powtórzyła płaskim głosem. – O umierających bogach?

– Nie muszę, pani – odpowiedział; podszedł bliżej i stanął obok nich nie dalej niż o wyciągnięcie ramienia. – Bogowie umierają w twoich pieśniach.

– Och – Szarka uniosła się lekko.

Koźlarz wyciągnął rękę, oparła się o nią nieznacznie, przeszła nad korzeniem sosny. Stali naprzeciw siebie, oboje wysocy i jasnowłosi, na brzegu Wewnętrznego Morza. Twardokęsek popatrzał na żmijową harfę, opartą o sosnę obok jego buta, i zdjęła go taka wściekłość, że przez chwilę miał ochotę ją kopnąć z całej siły, roztrzaskać na drobne szczapy wraz ze wszystkimi uwięzionymi w strunach melodiami i pamięcią o skrzydlatych wężach nieba.

Żadne z nich nie spojrzało na niego, zupełnie jakby go wcale tam nie było, jakby na całym wielkim świecie nie było nic prócz ich dwojga na mokrym piasku, na skraju morza. Drobne, krótkie włoski na karku zbójcy zjeżyły się, jakby ogarnęła go nagła zimnica, a przecież nawet on nie potrafił przerwać ciszy, kiedy tak stali, patrząc na siebie poprzez deszcz. Nie wiedział, czemu. Toć wędrował z nimi od wielu dni, dzielił strawę i połajanki, suszył kapotę nad tym samym ogniem i drwa pospołu rąbał, przed wspólnym wrogiem uciekał i razem śmiali się z karlich sprośności. Nigdy wcześniej jednak nie spojrzał na nich podobnym wzrokiem, nie czuł równego onieśmielenia. Jakby trwali połączeni pośrodku przezroczystej sfery, dokąd nie potrafił sięgnąć. Poza światem. Krew nieśmiertelnej Iskry, która zeszła w ludzkie siedziby, i książę z rodu starego jak żalnickie puszcze.

Cała zwyczajność opadła z nich jak niepotrzebna, zeschnięta łuska, jak język gościńca, który obydwoje przybierali na zawołanie, lecz który naprawdę nie był ich językiem. A w tym miejscu, naznaczonym śpiewem sorelek i głosem żmijowej harfy, nie pozostało nic zwyczajnego. Tylko wspomnienie umierających bogów i dawno zagubionych ścieżek, które znów otwierały się przed jego oczami.

Mógł siedzieć u boku Szarki, kiedy grała na żmijowej harfie, i słuchać śpiewu wodnych boginek, ale teraz, w pojedynczym spazmie nienawiści i zazdrości, pojął, że córka Suchywilka nigdy, przenigdy nie popatrzy na niego tak, jak spoglądała na żalnickiego księcia. Wystarczyło mu wyciągnąć rękę, pomyślał, zaciskając zęby tak mocno, że czuł, jak pulsowanie rozpełza się od szczęk na skronie i w dół szyi. I nic więcej nie miało znaczenia. Jakby jadziołek nie próbował go zabić na wyspie Fei Flisyon, jakby Sorgo nie porąbał jej prawie na śmierć na Przełęczy Skalniaka. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby znaleźli drogę do tej przejrzystej, nie istniejącej sfery, w której ożywają dawne baśnie. Usłyszał przyciszony, chrapliwy warkot z głębi własnego gardła i zdusił go z wysiłkiem, choć miał ochotę krzyczeć i wyć jak pies nad ciemnym, niespokojnym morzem. To była baśń, a nawet najmroczniejsze z baśni mają swoje piękno. Nic podobnego nie przeznaczono zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Powiedziała, że odejdzie, pomyślał. Tyle że nic już nie będzie takie samo.

Książę stał na samym skraju urwiska. Dość byłoby jednego ciosu, pomyślał zbójca, jednego uderzenia kamieniem, by jego głowa rozpękła się jak dojrzała dynia, by zdechł razem ze swoimi mrzonkami, razem z kniaziowskim tronem i durnym spiskowaniem. Dość byłoby…

Koźlarz wciąż trzymał rękę Szarki.

– Nie sądziłam, że potrafisz to usłyszeć, książę – powiedziała tak cicho, że szum deszczu niemal zagłuszał jej słowa.

– Zapominasz, że byłem tamtej nocy w świątyni Bad Bidmone – odparł. – Jak mógłbym zapomnieć?

Żadne z nich nie próbowało odejść dalej od poskręcanych korzeni; jakby było obojętne, czy zbójca słucha ich słów. Zresztą czy książęta kiedykolwiek dbali o podobne rzeczy, pomyślał cierpko? Czy kiedykolwiek zniżali głos przy służbie?

– Dlaczego za mną idziesz? – spytał książę. – Przełęcz Skalniaka… Dlaczego?

– Z powodu długu, pamięci i obietnicy – w jej głosie był uśmiech, nie szyderstwo, ale lekki cień rozbawienia, który zbójca nauczył się bardzo dobrze rozpoznawać. – Każde z nich może być złudzeniem, a wszystkie razem są zagadką, która zbyt wiele znaczy. Nie powiem ci, książę, w każdym razie jeszcze nie teraz. Ostatecznie, to moja pamięć i moja zagadka – dokończyła niemal ze śmiechem.

– Nie tylko. Poprzez majaczenia Skalniaka zobaczyłem obraz samego siebie, jak walczę z tobą w miejscu, którego nigdy nie widziałem – powiedział Koźlarz. – Walczyliśmy na długich, drewnianych stołach przed paleniskiem, zraniłem cię w ramię, lecz na koniec wytrąciłaś mi z ręki miecz, inny miecz, nie Sorgo. A później… później widziałem siwowłosą kobietę, przygwożdżoną dwoma mieczami do gobelinu, i słyszałem krzyk umierających bogów i łopot płomieni. Co to było?

– Nie wiem – potrząsnęła głową. – Kiedy spotkaliśmy się w ogrodach Zaraźnicy, sądziłam, że znam wszystkie odpowiedzi, że zdołałam je wydobyć z korytarzy pamięci, wciąż te same, znajome. Ale teraz niewiele zostało z mojej pewności, książę.

– Jednak podążałaś za mną tak daleką drogą. Dlaczego?

– Dług, pamięć i obietnica – przypomniała z uśmiechem. – Ślepy wybór. Skoro wszystkie ścieżki były równie niepewne, wydało mi się, że twoja zaprowadzi mnie najdalej. Nie omyliłam się, prawda?

– Nie wiem – odparł po chwili. – Sam jeszcze nie wiem.

– To akurat nie jest prawda – zaśmiała się dźwięcznie Szarka. – Ale… nie moja rzecz. Od Przełęczy Skalniaka minęło wiele czasu, jeszcze więcej od nocy w ogrodach bogini, kiedy nazwałeś mnie dziwką. Dlaczego dopiero teraz zadajesz pytania, książę? Dlaczego tak długo zwlekałeś?

– Ponieważ w mym życiu zbyt wiele było cudowności – w jednej chwili głos Koźlarza stał się ostry i chłodny. – Za każdym razem, kiedy spotykam jedno spośród przedksiężycowych, zaraz potem zostaję sam wśród zgliszczy i trupów, a ty nosisz obręcz dri deonema i rozmawiasz z bogami. Jednej rzeczy nauczyłem się w świątyni Bad Bidmone: nigdy nie ufać żadnemu spośród nieśmiertelnych ani też tych, którzy dzielą ich moce. Nawet po Przełęczy Skalniaka – dodał ciszej. – Nie ufam ci, nie potrafię. A jednocześnie… Jednocześnie słyszałem wtedy jadziołka i wiem, dlaczego próbował mnie zabić.

– Nie jest nieomylny – głos Szarki był cichy jak westchnienie.

– Ale wierzy, że doprowadzę do twojej zagłady – odparł Koźlarz. – Cokolwiek myśli, nie chcę twojej śmierci.

Wiatr targnął jękliwie gałęziami sosny. Twardokęsek mocniej ściągnął płaszcz.

– Nie ufasz mi więc i nie chcesz mojej śmierci – powtórzyła Szarka. – Jest na to prosta rada, książę, nawet jeśli jadziołek się nie myli. Suchywilk ze szczerego serca pragnie zabrać mnie na Wyspy Zwajeckie i teraz, kiedy mam żmijową harfę, a sorelki słuchają moich pieśni, myślę, że potrafiłabym tam żyć, pośrodku obcego morza. Jeśli więc popłynę z Suchywilkiem, możemy nigdy więcej się nie spotkać. – Twardokęsek widział jednak, że wciąż nie cofnęła ręki i ich splecione palce przeczyły słowom. – Lecz nie sądzę, że dlatego przyszedłeś, książę. Więc?