Выбрать главу

Uratowany z opresji pogorzelec poruszył się słabo i zakaszlał, a potem ku zbójeckiemu zdumieniu w jego osmalonej twarzy rozwarły się niebieskie ślepia. Zaklął gwałtownie, rozumiejąc, że na nic się zdało jego poświęcenie – na własnych plecach wyniósł z płonącej gospody nikogo innego, lecz skrępowanego dzieciucha, do którego rebelianci rzucali nożami. Twardokęsek potrząsnął głową, czując, jak opada nań potworne zmęczenie. Zrobił, co można było zrobić i nie było tego wiele. Nie znał nawet imienia szczeniaka, którego wydarł płomieniom.

Żalnicki książę siedział nieruchomo na wysokim, siwym ogierze, nie odrywając wzroku od ognia, nie mrugając nawet powiekami, jakby chciał sobie ów widok na zawsze wryć w pamięć. Napatrz się, ścierwo, pomyślał mściwie zbójca, naciesz. A wszystko to przez ciebie i twe rebelię przeklętą. Bodajbyś zdechł, zaprzańcu.

– Panie – jakiś chłopak w kurtce ozdobionej zielonymi wstążkami bogini pociągnął Koźlarza za rękaw. – Trza jechać.

– Czekaj – uciął sucho książę.

Czegóż ty jeszcze wyglądasz, kurwi synu, pomyślał zbójca, powoli dźwigając się na nogi, lecz w tejże chwili w górze ozwał się wysoki, rozradowany krzyk skrzydłonia. Zbójca zobaczył, jak na szczycie chaty, w wąskim otworze pod krytym dachówką gontem pokazują się ramiona Szarki. Dziewczyna wychyliła się do połowy, cisnęła w dół tobołek ciasno spowity kraciastymi kocami. Zbójca pochwycił go bez namysłu, zaś książę wyciągnął ręce ku karczmarce, która gramoliła się niezdarnie poprzez belkę. Niewiasta była zestrachana okrutnie, zaś płomienie pełgające po ścianach jeszcze bardziej ją przeraziły, tak że Szarka musiała ją zepchnąć. Sama zeskoczyła na końcu, zwinnym łukiem wymykając się smagnięciu ognia, niemal przepłynęła w powietrzu obok płomieni.

– Moje dziecko! – zaskowytała karczmarka, wyrywając się z uścisku Koźlarza i pełznąc na oślep ku kraciastemu zawiniątku, które zbójca położył na stratowanej ziemi.

Rozdygotanymi rękoma rozsunęła koce, odsłaniając drobną, pomarszczoną buzię. Dziecko leżało w jej ramionach, nieruchome i posiniałe. Niewiasta z niedowierzaniem dotknęła ustami policzka niemowlęcia, a potem podniosła na zbójcę wielkie, ciemne oczy.

– Zabiłeś moje dziecko, bydlaku! – Nim zdążył cokolwiek zrozumieć, była przy nim, kopiąc i okładając pięściami. – Skręciłeś jej kark! – jej głos przeszedł w bezładny skowyt.

– Samiście je zadusili kocami – powiedział, czując w gardle dziwną suchość.

Karczmarka przyklękła z powrotem na podeptanej murawie, podniosła do piersi zawiniątko z martwym dzieckiem i zaczęła je uspokajająco kołysać. I tak ją zostawili, wśród trupów, przed płonącą gospodą.

Żaden powrót do zbójeckiej siedziby na Przełęczy Zdechłej Krowy nie wydał mu się równie żałosny, jak owo nocne wędrowanie poprzez oparzeliska. Szarka szła przed nim, ciężko oparta na szyi skrzydłonia. Czasami zdawało mu się, że płacze, lecz nie ośmielił się zagadać. W połowie drogi Suchywilk próbował do niej podejść, lecz w milczeniu zrzuciła jego dłoń z barku. Zbójca nie zdziwił się nadmiernie: kiedy ogarniał ją podobny nastrój, nie dawała do siebie przystępu nikomu oprócz wiedźmy.

Nie miał siły, żeby o tym myśleć. Bagnisko było pełne pomruków, szeptów i przyciszonego grania świerszczy.

Przed samą bramą obozowiska Szarka zniknęła bezszelestnie, jakby się rozpłynęła w powietrzu. A zaraz później wiedźma wybiegła im na spotkanie z gromadką spłakanych, przerażonych niewiast. Twardokęsek poczuł na twarzy jej rozogniony, wilgotny od łez policzek i zapragnął poczuć ją pod sobą, żywą i chętną, i zapomnieć o płonącej gospodzie. Byłby ją zaraz pociągnął w krze, lecz nie zdążył.

– Czekajcie! – głos Koźlarza był ostry jak szczeknięcie. – Jastrzębiec nie żyje. Ci z was, którzy cały dzień wymykali się ze mną Pomorcom, dobrze rozumieją, dlaczego. Ale mniejsza o przyczyny. Jastrzębiec nie żyje i jutrzejszego ranka nie będzie już rokoszan na Półwyspie Lipnickim!

Podniósł się przyciszony szmer, a po prawdzie nawet Twardokęsek nadstawił ucha, odplątując z szyi miękkie ramiona wiedźmy, kiedy książę obojętnie zapowiadał kres rebelii. Jakby zdechło proboszczowe prosię, więcej poczyniliby ceremonii, pomyślał.

– Niby czemu? – gruby szlachcic, który wczorajszego dnia witał ich przy bramie, wystąpił z tłumu, zatknął palce za dwustronnie tkany żalnicki pas i popatrzył wyzywająco ku księciu.

Zbójca skinął głową: nawet jeśli herszt sczezł gdzieś marnie we wykrocie, w szajce zawdy znajdzie się wielu gotowych przejąć spuściznę wraz z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza.

– Ponieważ trudno nazwać rebeliantami tych, którzy u boku prawowitego władcy stają przeciwko uzurpatorowi – miękko odparł Koźlarz. – Bo urodziłem się potomkiem odwiecznych panów tej ziemi, a sama bogini podała mi Sorgo w tamtą noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela. Bo jej święty zakon namaścił mi skronie cudownymi olejami i włożył na nie koronę władców. Dlatego wreszcie, że jestem żalnickim kniaziem i przysięgam, że nim minie rok, poprowadzę was na Wężymorda. Czy to wystarczy?

Zrazu odpowiedziała mu cisza, a potem – dziki wrzask radości, nadziei i sam Twardokęsek nie wiedział, czego jeszcze. Młodzik obok niego wyrzucił w górę kołpak, porwał wiedźmę na ręce, okręcił wkoło i ucałował siarczyście. Z drugiej strony ktoś szlochając powtarzał imię bogini, ktoś inny przeklinał z nabożnym zadziwieniem. Nie przejdzie rok, pomyślał zbójca, połowie z was, co się teraz cieszycie bezrozumnie, nasypią piasku w oczy i mchem nakryją niczym poduszką.

Poczuł się znów ogromnie wyczerpany i nie słuchał dłużej. Z wysiłkiem podnosząc nogi w wilgotnym piachu, poczłapał tą samą ścieżką pomiędzy wydmami, którą przemierzył zeszłej nocy. Wiedział dokładnie, gdzie znajdzie Szarkę, lecz zamiast iść nad brzeg, przysiadł w wyrwie na skraju własnej kapoty i przez czas jakiś tylko nasłuchiwał szumu morza. Nie czekał długo.

– Dokąd? – warknął, podnosząc się znienacka o krok od Koźlarza. – Mało wam jeszcze? Mało wam, że zeszłej nocy przez was odrzuciła obręcz dri deonema, a dziś prawie sczezła w płomieniach?

– Zostaw, Twardokęsek – wiedźma wynurzyła się jak widmo spod ramienia księcia, lecz ten uciszył ją lekkim skinieniem dłoni.

– Skąd u ciebie podobna troska, zbójco? – spytał stłumionym, złym głosem. – Pomnisz jeszcze, kto ją pierwszy na śmierć posłał i jakim sposobem włożono jej tę obręcz na głowę?

Zbójca cofnął się, jakby raptownie ugodzony nożem.

– Nosiła strój norhemnów – odparł z wysiłkiem. – Ja…

– Skąd możesz wiedzieć, zbójco, kim są moi norhemni? – spytał książę, obracając się na pięcie.

Wiedźma została na ścieżce, z rękoma martwo opuszczonymi wzdłuż boków. Jej oczy połyskiwały w ciemności jak grzbiety ryb na powierzchni Wewnętrznego Morza w księżycową noc, i były w nich pytania, całe ławice pytań, na które zbójca nie potrafił odpowiedzieć.

– Chodźmy – powiedziała wreszcie.

Siedziała w tym samym miejscu co wczoraj, na korzeniu wielkiej sosny, więc odszukali ją bez trudu. Kiedy wiedźma przysiadła obok, Szarka drgnęła lekko, jakby zamierzała oprzeć się o drobną błękitnooką niewiastkę, lecz jedynie ciaśniej objęła ramionami kolana. Jej włosy wciąż pachniały spalenizną i zbójcę znów ogarnęła złość.

– Dlaczego to robicie? – zaczął napastliwie. – Dlaczego jednej nocy mówicie, że nie pociągniecie na Pomort z powodu żalnickiego wypędka, by następnego dnia chcieć zarżnąć Jastrzębca pośrodku gromady buntowników? Dlaczego w Spichrzy kazaliście mi podpalić najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza wedle naszego zratowania, a potem bez namysłu rzucacie się w ogień dla pomorckiego bachora?