– Kto wie, Twardokęsek? – zaśmiała się lekko. – Kto odgadnie zagadki pogrzebane na dnie naszych serc? Kto wie cokolwiek? Kto wie, dlaczego wciąż za mną idziesz?
Zbójca poczuł, jak krew nabiega mu na twarz. On wiedział – i skoczył w ogień, kiedy zdawało mu się, że słyszy jej głos. Głupi, głupi, powtarzał w myślach, lecz na nic się to nie zdało. Pieśń sorelek i głos żmijowej harfy, pomyślał ze złością. Przedksiężycowa magia, co omamiła go na dobre i przywiązała do rudowłosej dziewczyny.
– Robiłam to tak wiele razy – podjęła niemal bezgłośnie. – Robiliśmy to pospołu z Eweinrenem, zupełnie jak dzisiaj. Nie sądzę, żeby Jastrzębiec naprawdę chciał śmierci bratanka, zbójco, nie sądzę. Ale ludzie widzieli zawiść i złość, dumę urażonego paniątka i podejrzliwość. A ja dostrzegłam jeszcze, że owoc dojrzał należycie, więc wyciągnęłam rękę i poprowadziłam go w gospodzie ku jego własnej śmierci jak na sznurku, zbójco, jak mnie nauczono. Ponieważ robiłam podobnie bardzo wiele razy – z Eweinrenem. Czy spostrzegłeś, jak zgrabnie Koźlarz podchwycił tę samą nutę? – zaśmiała się dźwięcznie. – Dostrzegł okazję i uderzył, zupełnie jak ja. To proste, zbójco, bardzo proste. Każde ostrze jest dobre, by zabić, nawet śmierć towarzysza. Tylko że wiele ostrzy tnie równie ostro z obu stron.
Nie przerywał jej. W milczeniu wydobył zza pazuchy flaszkę spichrzańskiej okowity, pociągnął potężnie i podał jej naczynie.
– A dziecko? – spytała wiedźma.
– A dziecko? – powtórzyła Szarka. – O czym pomyślałeś, zbójco, kiedy dostrzegłeś dziecko wśród płomieni?
Twardokęsek wzruszył ramionami, czując, jak napitek spływa w dół gardzieli palącą strugą. Nie pomyślał o niczym szczególnym. Zeźliła go głupota karczmarki i strach mu było leźć w ogień. Nic wielkiego, usprawiedliwił się w myślach, nic, czego nie poczułby każdy z Jastrzębcowych rebeliantów.
– Ja pomyślałam, że nie może mnie to zatrzymać – zaśmiała się głucho. – Pomyślałam, że przeszłam ścieżką pośród spadających gwiazd i ogień nie może mnie dosięgnąć. Ani śmierć.
– Dziecko umarło – zauważył posępnie.
– A jakie to ma znaczenie? – ze znużeniem potarła czoło. – W obliczu ognia śmiertelnicy nie dbają o racje, przekleństwa, zdychających bogów i przeznaczenie. Więc jeśli zadowoli cię podobna odpowiedź, zbójco, chciałam przez chwilę zapomnieć o Sharkah, zakrzywionym sierpie bogini. Ale, oczywiście, nie jest to cała prawda, nawet nie najważniejsza jej część. Ponieważ poza wszystkim miałam ochotę znów rzucić kośćmi o własny los. Czasami myślę – dodała – że to jedno może nas na koniec ocalić. Gdyż bogowie, żadne z nich, nie potrafi pojąć łatwości, z jaką rzucamy kośćmi o własną zagładę. Nie potrafią zdobyć się na podobny hazard, zbójco. Więc może na koniec któreś z nas uczyni coś na tyle szalonego i nieprzewidywalnego, że wszelkie rachuby przedksiężycowych obrócą się przeciwko nim. Szaleństwo jest naszym sprzymierzeńcem – i ślepy traf, który rządzi kośćmi, karzeł objaśni cię w tym bardzo dobrze. I nie wygrana jest ważna, tylko sam rzut. Szaleństwo.
– Jak wówczas, kiedy wygrałaś od Delajati własne życie? – spytała wiedźma.
– Tak właśnie – skinęła głową Szarka. – I dlatego chciałabym odpłynąć na Wyspy Zwajeckie, nim nastaną jesienne sztormy. Nim wojna rozpęta się na dobre.
Niebo za ich plecami pojaśniało słabo, lecz nie był to blady bagienny świt, tylko żalnicki książę rozkazał przed wymarszem podpalić stare obozowisko.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ocknęła się o mrocznej porze przed świtem, gdy nadchodzą najgłębsze sny. Ogień na palenisku wygasł, tylko węgle żarzyły się jeszcze słabo. Czerwieniecka niewolnica drzemała na nagrzanych kamieniach. Uchylona okiennica skrzypiała lekko, a z oddali, z Cieśnin Wieprzy niosły się śpiewne, niecierpliwe świsty biełuch w ich corocznej wędrówce na południe. Niedługo nastanie czas jesiennych pozdrowień, przypomniała sobie ze smutkiem. Jesień i zima, po lecie, które trwało dłużej niż całe moje życie, a teraz mija bezlitośnie i nieodwracalnie.
Ze świątyni Zird Zekruna pociągnęli na północ, pomiędzy sadami, w których dojrzewały jabłka, i zagonami zboża przetkanego makami i chabrem, a jej wydawało się, jakby ogarnęła ich przezroczysta mgła, jakby wjechała w krainę baśni, gdzie wciąż wszystko jest możliwe. Kniaź odesłał większość służby, co była rzecz nieostrożna i nierozważna, zostawiwszy przy sobie jednego pachołka i pięciu pomorckich zabójców: nie więcej niż czeladź zwyczajnego szlachcica. A potem kazał zjechać z głównego szlaku, zaś ani zabójcy, ani księżniczka nie próbowali odmieniać jego myśli. Trzymali się więc z dala od zamków i szlacheckich dworców, z dala od pomorckich świątyń i klasztorów. Z dala od całego ogromnego świata.
Jechali spokojnie i z cicha poprzez kraj, którego nie oglądała nigdy wcześniej. Niewielkie senne wioski witały ich psim ujadaniem, a zaraz później kobiety wychodziły naprzeciw z dzbanami świeżego mleka. Czasem obozowali pod gołym niebem, w osadach smolarzy czy miejscach, które nie miały nawet własnych nazw. Lub stawali przy przydrożnych kącinach Cion Cerena, nie opowiadając się ze swoich imion, nie wchodząc nawet w bramy przybytku. Albo spali w przydrożnej gospodzie, nierozpoznani schodzili do wspólnej izby i siedzieli przy ogniu, słuchając opowieści innych podróżnych, póki głowa Zarzyczki nie opadła sennie na ramię Wężymorda. Wówczas brał ją na ręce i odnosił na posłanie, a potem usypiała obok niego, spokojnym snem bez zwidów, bez wspomnień Szalonej Ptaszniczki, bez przepowiedni o powrocie żmijów, bez głosów szepczących rozkazy pomorckiego boga.
Tak, rozumiała dobrze, że nie mogą bez końca przemierzać żalnickich traktów, zaś ścieżki, nawet najmniejsze i najbardziej kręte, prędzej czy później zawiodą ich do uścieskiej cytadeli i znów wszystko będzie jak wcześniej. Jednak w świątyni, która była zarówno przybytkiem Bad Bidmone, jak Zird Zekruna, zawarli swój własny rozejm i miała nadzieję, że zdołają w nim wytrwać chociażby do pierwszych mrozów. Zresztą nie była to nawet kwestia miejsca i bogów, tylko drobnej iskierki nadziei, którą jakimś sposobem dostrzegła tamtej nocy, kiedy jaskółki trzepotały przy framudze okna.
Jednak co wieczór szybciej zapadały cienie, zaś rankiem chłód stawał się coraz dotkliwszy i na koniec nie mogła dłużej udawać. Szła jesień, po najdziwniejszym, najdłuższym lecie jej życia, a ona sama była jak pająk pędzony wiatrem na nitce przędziwa. Wiedziała, że Wężymord odwleka powrót, wybierając coraz węższe ścieżki, i wiedziała, że robi tak ze względu na nią, ale nawet to nie mogło trwać bez końca. Wreszcie wyjechali na królewski trakt, o dzień drogi od uścieskiej cytadeli. I wtedy Wężymord powiedział, że zamierzają poślubić.
Miała wrażenie, jakby mury Uścieży, wciąż niewidoczne za krawędzią horyzontu, ale obecne, zatrzasnęły się nad nią w tamtej chwili na nowo. Stała przed nim, z potarganymi wiatrem włosami, w zwyczajnej białej sukni kupionej na wiejskim targu, nie pojmując. Po trzykroć otwierała usta, żeby się sprzeciwić, odpowiedzieć coś, obojętne co, i po trzykroć nie znajdowała słów. Żadnych słów. Przymknęła oczy i na wewnętrznej stronie powiek widziała wyraźnie: Szalona Ptaszniczka, pan cytadeli i wzór, który zaczął się ostatecznie wypełniać w dniu ich zaślubin. Wszystko powróciło w jednej chwili – strach, gorycz i znużenie. Więc jednak nie można tego zwalczyć, pomyślała, a cała reszta była jedynie złudzeniem.
Ostatecznie, pomyślała, nie mogłam mieć nadziei na nic więcej: każdy rozejm prędzej czy później dobiega kresu. Nie jesteśmy dziećmi, wędrującymi ręka w rękę przez krainę cudów, lecz wyrwaliśmy losowi jedno przedziwne lato i powinnam być wdzięczna. Za zapach warzonej nad ogniem polewki, za swobodę wodzy w mojej dłoni, wreszcie za ciepły blask ognia, kiedy Wężymord powoli zdejmował ze mnie białą suknię, jakże odmienną od brunatnych szat, które zwykłam nosić w uścieskiej cytadeli.