– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.
Straże przepuściły ją dalej. Nie mogą mnie zatrzymać, pomyślała. Nikt już nie może mnie zatrzymać.
Nie miał później pamiętać tamtej wędrówki, zbyt wiele głodu, zimna i strachu. Szedł, walcząc w ciemności z wilkami, już bez zapalczywości, bez nierozważnej dumy, która wygnała go z domu. Czasami, gdy nocne zimno stawało się zbyt dotkliwe, a wilki podchodziły za blisko, wył z bólu i przeklinał obietnicę, która nie pozwalała mu umrzeć. Lecz nie zdarzało się to zbyt często.
Kiedy pił, woda w źródle Ilv była zimna i paląca. Rozrywał niecierpliwie skorupy jaj, tłukł je i deptał, by zdążyć, nim nadciągną te, które latają ponad chmurami. Martwe zepchnął w wodę, kłąb długich, obłych kształtów, które nie zdążyły zaczerpnąć życia. Zdawało mu się, że źródło Ilv pociemniało, lecz myślał o obietnicy i nie patrzył w wodę.
Nawet po śmierci ich grzbiety mieniły się srebrem i zlotem.
Gdy wszystko ustało, gdy odważył się wreszcie wyjść z ukrycia, źródło Ilv było martwe, pełne gnijącego mięsa i zwęglonych ciał. Spojrzał na to, co niegdyś było najczystszym z miejsc i – on, nawet on – zakrywszy twarz uciekł na południe.
Nadszedł kolejny świt. Mroźne, blade słońce połyskiwało na śniegu. Cena została zapłacona i niebo o poranku było niezmiernie ciche. I nigdy później ani on, ani nikt inny nie słyszał ich śpiewu, zaś słońce było coraz bledsze i w wizji, którą dzielił ze swym panem, widział, że nad zbrukanym źródłem Ilv nie rodziły się już skrzydlate węże, co karmią niebieski ogień własnym ciałem.
Płacząc, uciekła od zmartwiałej grozy na brzegu źródła. I zaraz przed oczyma miała samą siebie, widzianą z ogromnej wysokości sylwetkę w przemoczonej lnianej koszuli, która brnie uporczywie wśród tłumu weselnych gości.
Szła otwartym krużgankiem, wysoko ponad miastem, przy wewnętrznym murze, między rzędem wysokich, otwartych okien, w strugach deszczu przygnanego znad Cieśnin Wieprzy. Z dołu, z wielkiej sali wciąż dobiegały odgłosy biesiady, zaś miasto iskrzyło się tysiącem pochodni, ponieważ tej nocy nikt w Uścieży nie układał się do snu. Bezszelestnie sunęła ponad ucztą, ponad cytadelą i całym miastem, ku coraz bardziej mrocznym zakątkom mechszycowych snów. Mignął jej tylko słaby połysk deszczu na halabardach strażników: widziała, jak ich usta rozwierają się do pytania, lecz nie zdołała pochwycić słów.
– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini – powiedziała na oślep, z ciemności i przeszła nad kolejnym progiem, nie dbając o to, co zostawia za plecami.
Słyszała śpiew minstrela i pijackie wrzaski, lecz jej uszy wciąż wypełniał krzyk umierających żmijów, gdy oszalałe, spadały z wysoka, bardzo wysoka, w splugawione wody Ilv.
Wewnętrzne Morze uderzało w brzeg.
W niezmierzonej ciemności płynęły martwe białe ryby o imionach, których nie znała, lecz w umyśle Zird Zekruna wszystkie były znajome i drogie, jak starzy przyjaciele. Umarli bogowie, pomyślała, odwracając wzrok od owej wiedzy, która trzepotała na skraju jej powiek, stworzyciele świata. Tak krótko, jak krótko trwa jedno uderzenie serca, czuła rozpacz Zird Zekruna, gdy oddalali się coraz dalej, aż nie mógł już w żaden sposób ich przywołać. I jego nienawiść, gdy zrozumiał, że wraz z ich śmiercią zatrzasnęły się stare ścieżki, zamykając go w pułapce.
Lecz było jeszcze coś, srebrzyste, nieruchome, obojętne, i spoglądało na nich z daleka. Z odległego księżycowego miejsca.
Przez chwilę miała w palcach cienką, brunatną nić nienawiści Zird Zekruna i mogła za nią pobiec aż ku owemu srebrnemu miejscu, lecz furia boga była zbyt wielka, by odważyła się to uczynić.
Zobaczyła, jak głęboko, pośrodku litej skały Zird Zekrun szarpnął trzewiami ziemi i rozproszone wyspy podniosły się, tworząc ziemię Pomortu. Potężna fala przetoczyła się po Krainach Wewnętrznego Morza, zmiatając nadbrzeżne miasta – ostrzeżenie dla tych, którzy wierzyli, że w rozpętanej przez Zird Zekruna zawierusze ktokolwiek będzie mógł pozostać bezstronny. Przez moment wzrokiem mechszycy widziała węzły jego pragnień, lecz nie pojmowała ich, myśli boga były zbyt nieprzeniknione i odległe.
Obraz zawirował w powietrzu, skurczył się i spadł jak zeschnięty, pomarszczony strzęp. Smukłe okręty o brunatnych żaglach ze wszystkich stron przybijały do wyspy pośrodku jeziora – długie, wąskie liście jesionu na wodzie. Teraz widziała wyraźnie: głęboko i daleko od brzegu, w świątyni pośrodku wyspy płowowłosy chłopiec wciąż siedzi u stóp Bad Bidmone. Później w przelocie dostrzegła jego twarz, zastygłą jak pośmiertna maska, gdy w mroku przybytku bogini wypowiedziała tamte słowa – ponieważ widziałeś to, co widziałeś, i ponieważ zobaczysz… Jej lewa, karząca dłoń o sześciu palcach ponad chłopcem, jego krzyk i Sorgo z kuźni KU Krindar pomiędzy nimi.
Czarna, paląca krew bogini, która rzeźbi ścieżki w skale. Ciemniejszy jeszcze cień nad jej tronem. I syn żalnickiego kniazia, już bezimienny, biegnący opustoszałą kolumnadą.
Więc naprawdę było ich wówczas troje, pomyślała z nagłą grozą, Bad Bidmone w swej świątyni, Zird Zekrun i on. Ponieważ widziałeś to, co widziałeś, i ponieważ zobaczysz… Och, mój maleńki, zapłakała, mój maleńki.
Jednak naprawdę nie on był ważny, tylko obłe, białe ciała bogów, które odpływają coraz dalej – pięcioro tych, którzy tworzyli światy. Wbrew sobie poznała ich imiona - Drunethegors O Żelaznym Ramieniu, Reigrullenog Splatający Węzły I Wichry, Sajjinerthe Bogini Wiecznej Przemiany, Maghrenolli Rozrzucająca Ziarna Szaleństwa i Lloweidrenne W Sieci Snu. Spoglądała na płonącą cytadelę Rdestnika, jednakże była to jedynie słaba zasłona rzucona na wizerunek wielkiego, jałowego pola, gdzie leżeli martwi bogowie, wiał wicher, zrywając z ziemi tumany pyłu, i ktoś krzyczał: „Annyonne! Annyonne! Annyonne!”
Czuła na twarzy łzy, gorące i gorzkie, i nie potrafiła ich powstrzymać. Sok gałęzi relei dopalał się i w każdej drobnej kości czuła jego ciężar, ciężar własnego znużenia i wizji, w której umierali bogowie. To już niedaleko, pomyślała, z wysiłkiem unosząc głowę, ponieważ w wielkim holu cytadeli pozdrawiała ją nowa ławica twarzy. Poczerniałe obrazy jej przodków szeptały z pociągniętych ochrą ścian nieme przekleństwa i wyrzuty. Kaptur zsunął się, odsłaniając jej pobielałe od zgrozy, wiedźmie źrenice. Głosy narastały wzdłuż ścian, jak drobny szmer robactwa, które ściąga do ścierwa. Wszystko jedno, pomyślała jeszcze raz, wszystko jedno. Żadne z was nie wyczytało w gwiazdach mojego losu, jak więc możecie mnie winić.
Szósty próg nadciągał ku niej niczym urwista ściana. Przerwijcie to, wyszeptała, a z tyłu niewiasta o czerwonej twarzy, bogowie, niech ktoś to wreszcie przerwie. Nie, nie sądziła, że naprawdę zdołają się na to zdobyć, nie przed całą żalnicką szlachtą zgromadzoną w wielkiej sali cytadeli. A nawet gdyby – sok relei cały dzień krążył w jej żyłach. Pragnęła tylko jednego: położyć się w podłużnym, kamiennym posłaniu, jak uczyniły wcześniej tuziny jej przodków, którzy z portretów na ścianach przypatrywali się pochodowi. Poczuła jeszcze na twarzy daleki, ciepły powiew lata i zapach jabłek, których od dawna nie jedzono w tej sali, i nie żałowała ani jednej chwili. Mieliśmy jedno lato, pomyślała, i mieliśmy niebo pełne skrzydlatych węży nieba, lecz jedno i drugie minęło bez śladu. Czas płacić, czas wymienić jesienne pozdrowienia i ułożyć się do snu.