Nic tedy dziwnego, że nawet nie spostrzegł, jak gorzałka zamroczyła go z lekka. Wystarczająco, by nasz rzeźnik Dyrga odkrył w sobie niespodziewane zasoby gadulstwa oraz niechęci do Servenedyjek, poborców podatkowych, a także księżnej Egrenne. Ta ostatnia w dziwaczny sposób zlała mu się w jedno z wizerunkiem teściowej, która nadal czyhała na niego w mrocznej sieni. I w tenże sposób rzeźnik Dyrga został jednym z przywódców buntu, co rychło doprowadziło go na posępny, wkopany pod murem miejskim pal.
W innych dzielnicach działo się rozmaicie. Servenedyjki opanowały ziemie wokół świątynnego traktu oraz Krowi Parów i przebijały się z wolna ku książęcej cytadeli. Przy ratuszu pobuntowana tłuszcza starła się z pachołkami rajców; tam bito się najzacieklej, bowiem do patrycjuszy dotarła wieść o niewiastach pomordowanych podczas pościgu za Krogulcem. Na przedmieściach rozgorzały bezładne zamieszki. Było tam wielu zwolenników Rutewki, szczególnie przy północnym murze, bo tam zwyczajowo gnieździli się farbiarze. Jednakowoż na błoniach pod miastem koczowało też mnóstwo pątników, którzy ściągnęli do Spichrzy z Gór Żmijowych. Ktoś rozpuścił pogłoskę, że wśród pielgrzymów są przebrani szczuracy – i że zamierzają wymordować mieszkańców Spichrzy, podobnie jak to miało miejsce zeszłej nocy w Cierzynie i Trątniowcu.
Sine Paluchy rzuciły się na przybyszów, lecz czekała ich niespodzianka, bo górale byli ludem twardym i nieufnym. Rychło spod opończy wyłoniły się długie kopiennickie noże, gdyż pątnicy co prawda słyszeli o książęcym pokoju, ale człek rozważny nie wierzy we wszystko, co słyszy – szczególnie zaś w książęce zapewnienia. Kiedy zaskoczeni farbiarze cofnęli się w oczekiwaniu posiłków, górale ściągnęli w jedno miejsce ciężkie wozy, furmanki i co tam kto jeszcze miał, tworząc potężny czworobok. Po trzech nieudanych próbach zdobycia obozowiska buntownicy zostawili ich w spokoju.
W kilku miejscach wybuchły pożary. Przed świtem jeden z nich doszczętnie strawił kamienicę kupca Kurzopłocha. Sam Kurzopłoch zginął w piwniczce, usiłując ratować beczułki najcenniejszego wina. Nigdy nie dowiedział się, że nieświadomie udzielał schronienia przywódcy buntu, który odebrał mu cały dobytek i życie.
Dziwna rzecz zdarzyła się w zakolu Psiego Ruczaju. Mieściła się tam garbarnia Starego Chodurka. Chodurek był człekiem osobliwym. Nosił się w strojach z grubego, nie bielonego sukna, niczym zwyczajny włościanin, i był tak skąpy, że zalewajka z czerstwym chlebem była w jego domu prawdziwą ucztą dla służby. Gadano też, że pokątnie zatrudnia w garbarni zbiegłych niewolnych chłopów, ale mimo licznych prób książęcy pachołkowie nie zdołali go na owym procederze przyłapać. Nie znaleźli też wejścia do sławetnych Chodurkowych lochów, gdzie się ci zbiegli chłopi jakoby gnieździli i gdzie garbarz miał zwyczaj przechowywać przemycane z Książęcych Wiergów skóry, którą to działalność rajcowie z całą surowością tępili.
Przy całym swym skąpstwie i nieużytości, Chodurek był głęboko pobożny. W każde święto pojawiał się w świątyni w przetartej ze starości, lecz czystej opończy, z siwą brodą schludnie zaplecioną w trzy warkocze. Nieodmiennie też obdarzał kapłanów oberżniętym miedziakiem, co raczej zniesmaczało przywykłych do godziwszych ofiar służebników Śniącego. Od czeladzi i pracowników wymagał Chodurek podobnej gorliwości. Codziennie rankiem – a w domostwie Chodurka wstawano na długo przed świtem – spędzał wszystkich na dziedziniec przed garbarnią i odmawiał pokutną modlitwę. Podobnie działo się wieczorem, bowiem wiara Chodurka była złowroga, przesycona zapowiedziami sądu nad grzesznymi i zapachem siarki.
Dlatego czynił wiele, aby uchronić swych ludzi przed grzesznymi pokusami: w czas Żarów zamykał ich w garbarni, za najeżoną kołami palisadą i donośnie modlił się do Śniącego o litość nad rozpasanym miastem.
Kiedy runęła wieża Nur Nemruta, nie potrafił pohamować zadowolenia. Oto spełniały się przepowiednie, a potępieni zaczynali płacić za swoje czyny. Nadchodził dzień sądu. Dzień miecza. Przy palisadzie stały dwa tuziny jego najbardziej zaufanych najemników. Kiedy Chodurek jął bredzić o oczyszczeniu i karze, ich dowódca wzruszył jedynie ramionami. Pochodził ze Skalmierza, czcił Sen Silvara Od Wichrów i zupełnie nie dbał o religijne uniesienia spichrzańskich mieszczan. Natomiast rozkazy wypełniał co do joty, ostatecznie, takie miał rzemiosło. Rozstawił ludzi po bokach placu i począł metodycznie wybijać z łuków służbę garbarza.
Sam Chodurek upewnił się jeszcze, że nikt nie przeszkodzi jego zbawczej misji. A potem powędrował do swojej komnaty i starannie poderżnął sobie gardło brzytwą. Był pewien, że bóg doceni jego gorliwość.
Ludzie mawiali potem, że pokutujący duch garbarza włóczy się wokół Psiego Ruczaju z zakrwawioną brzytwą w ręce.
Pan Krzeszcz jednakże pozostawał doskonale nieświadom owych wydarzeń. Gdyby się baczniej rozejrzał, może by i dostrzegł łuny pożarów, lecz zanadto zajmowała go strata zagrabionego wieśniakowi tobołka. Wraz ze srebrnikami przepadł dwustronnie tkany pas i pan Krzeszcz nie potrafił pogodzić się z podobną niegodziwością. Kiedy więc wydało mu się, że dostrzega w tłumie złodzieja, ruszył ku niemu mężnie niczym lew, nie dbając zgoła o przeszkody.
Ów szlachetny poryw miał go ocalić. Bowiem zza murów wypadli książęcy pachołkowie i nim się ktokolwiek obejrzał, pierwsze szeregi buntowników zostały wybite do nogi. Pan Krzeszcz tymczasem dopędził łapserdaka, który rzekomo dzierżył skradziony tobołek. Przyparł go w załomie muru, wcisnął niemal pod przyporę i akuratnie przebił nożownickiem kordem. W tobołku co prawda nie znalazł zagrabionego dobytku, ale było tam kilka naczyń ze szczerego srebra, zgrabna, zdobiona turkusami kolia i ze dwie garści srebrników, co pan Krzeszcz uznał za sprawiedliwe zadośćuczynienie za swoją krzywdę.
Kiedy skończył szacować zdobycz i wynurzył się zza przypory, książęcy pachołkowie kończyli właśnie oczyszczać pole. Pan Krzeszcz pospiesznie czmychnął w ścielące się nisko przy murze krzaki. Liczył, że uda mu się całą rzecz przeczekać.
I tak się też stało. Szczęśliwy obrót wypadków jeszcze bardziej upewnił pana Krzeszcza o szczególnej opiece boskiej nad jego szlachetną osobą. Otrząsnął się z igliwia, przygładził włosy i ruszył w głąb książęcych ogrodów. Spodziewał się rychło jeszcze pomyślniejszej odmiany losów: skoro trafił na koniec do cytadeli spichrzańskiego władcy, zamyślał bez zwłoki ofiarować mu swoje służby. Kto jak kto, ale książę Evorinth niezawodnie pozna się na panu Krzeszczu, myślał sobie. A może być uda się jeszcze dojść przy dworze do jakiejś godności i pomścić na księciu Piorunku. Trza tylko nie upadać na duchu i ufać w bożą łaskę.
Istotnie, musiało prowadzić go łaskawe bóstwo, gdyż bez przeszkód przedostał się poza drugi pierścień murów, do wewnętrznego ogrodu. Z oddali dobiegały odgłosy szamotaniny i wrzaski bitewne, ale nie oglądał się po bokach. Raz cofnął się w chachmęć, bo na ścieżkę wpadło wielkie, owinięte w koźlą skórę chłopisko. Jednak ten nie zwrócił nań nijakiej uwagi, nie zwolnił nawet. Jego obojętność wielce pokrzepiła pana Krzeszcza.
Pałętał się bez celu między najdziwniejszymi przebierańcami, na darmo wypatrując znaczniejszej persony, której by mógł sprawę swoją wyłożyć. Mimowolnie przybierał przy tym pozę żalnickiej szlachty: głowę zadzierał wysoko, ręce zatknął za odziedziczony po chłopku pas, brzuch wypiął i naprzód podał. Raz po raz przy tym sięgał do resztek zmierzwionej, złachanej brody, gładząc ją dostojnie. Słowem, nader składnie wpasował się w ogólną maskaradę i wyglądał co do joty jak przebrany za wieśniaka szlachcic. Dlatego książęcym strażnikom nawet nie przyszło do głowy, aby go zatrzymywać. Pan Krzeszcz skinął im jedynie wyniośle głową i poszedł dalej.
Przy wątłym, obwieszonym złotymi wstęgami iglaku stały dwie niewiasty. Obyczajnie odziane, czym niemało zadziwiły pana Krzeszcza, co więcej, nie ozdobione nawet najlichszą żółtą szarfą dla upamiętnienia żmijów. Obie niskie, prawie jednego wzrostu. Chyba drobne, ale nie miał pewności, bo choć noc była ciepła, szczelnie okrywały je obszerne, ciemne opończe. Pochylone ku sobie, rozprawiały pilnie przyciszonymi głosami.