Nie spostrzegł, że powrócił do ciężkiego, chłopskiego narzecza, którym mówiono w wiosce jego rodziców. Nie widział też, jak coraz więcej głów poczyna przytakiwać mu w milczeniu, kiedy prawił o najazdach norhemnów, z każdym rokiem sięgających coraz dalej na południe, i o obojętności panów, którzy pozwalają bezkarnie łupić górskie wioski. Aż wreszcie opowiedział im historię pewnego chłopca, który z pleców matki patrzył, jak nad zgliszczami jego wioski krążą błękitne skrzydłonie i który jeszcze tej samej zimy wycinał z jej trupa kawały mięsa, żeby nie zdechnąć z głodu. Wokół było bardzo cicho. Tylko jakaś kobieta zaniosła się krótkim, przytłumionym szlochem i umilkła.
Ocknął się dopiero, kiedy pociągnęli na wielki plac przed najwyższą z bram do świątyni. Wokół śmierdziało paskudnie – wstrętnym, słodkawym odorem spalenizny. Twardokęsek wyraźnie ten smród skądeś pamiętał, ale zrazu wspomnieć nie potrafił. Przypomniał sobie dopiero, kiedy podeszli bliżej – tłum rozjuszonych wieśniaków i pokurczoną babinę, którą uwędzili przy solidnym dylu. Musieli zacni spichrzańscy mieszczanie jakie wiedźmy dopaść, pomyślał niespokojnie, bo tu niczym innym, jeno popalonymi babami cuchnie. Nie podobało mu się to, wcale nie, szczególnie że wiedźma z Szarką niechybnie dalej włóczyły się po spichrzańskich pagórkach. Niby zdążył nabrać do rudowłosej pewnego zaufania, ale nie był pewien, co jej do szalonej główki strzeli. A wiedźma, jak durne cielę, polezie za nią, sarknął w myślach, ani się po bokach rozejrzy. Po co ona w ogóle z cytadeli w taki czas wyłaziła na boże światło? No, przecież istna niewieścia durnota – jeszcze mi gdzie niedojdę spalą!
Jednak nigdy nie miał się dowiedzieć, kogo umorzono na stosie pośrodku placyku, bowiem nożownicki czeladnik wybrał właśnie tę chwilę, by go podstępnie dźgnąć sztyletem pod żebro, niezawodnie wypełniając rozkazy Rutewki. Twardokęsek, który z dawien dawna oczekiwał podobnej napaści, uchylił się, o włos minąwszy wąskie ostrze. Targnął się w tył, zdarł zamotaną na twarzy szmatę, pochwycił ukryty za pazuchą nóż i runął w tłum, byle dalej od zauszników Rutewki, nieco zadziwionych jego niespodzianym odzyskaniem wzroku. Zbójca musiał przyznać, że nie gapili się bezmyślnie na rejteradę. Ruszyli zań całą kupą, nawołując wrzaskliwie i zachodząc z obu stron.
Aż nim zatrzęsło na to wspomnienie. Byłby się może i wymknął Sinym Paluchom, kiedy wyrosła przed nim wysoka, chuda postać w ciemnym habicie. Zaraz też wczepił się we zbójcę Mroczek, dawniej kupiec bławatny. Wczepił się weń kurczowo, tak że Twardokęsek zdołał tylko przesunąć nożem po żebrach kapłana. Nie sądził, żeby się przez opończę do żywego mięsa tak łatwo dobrał, ale zbójecki honor nie pozwalał mu pokornie czekać rzezi. Więc dźgnął. Nawet poprawić próbował, ale go Mroczek silniej za łokieć ułapił.
Wtedy właśnie nad placem rozwarło się piekło. Twardokęsek zanadto był zaprzątnięty szarpaniną z Mroczkiem, by się martwić dzikim wrzaskiem Ciecierki. W istocie pomyślał, że dźgnięcie sztyletem okazało się dotkliwsze, niźli przypuszczał. Z kapłańskim ścierwem nigdy nie wiadomo, pomyślał radośnie Twardokęsek, nie darmo gadają, że nie ma na złego, jak rzetelne żelazo. Ale nie zdążył się triumfem nasycić. Jako się rzekło, inne sprawy zbójcę zajmowały, tedy zapamiętał tylko, że coś się strasznie rypło, coś hukło niezmiernie, a potem był zgiełk, wycie i bieganina. Twardokęsek skorzystał z tego zamętu nader pospiesznie i nie oglądając się za siebie, odszedł. Trzeba tutaj przyznać, że Ciecierka nie zatrzymywał go przesadnie, bo opadł na kolana, oburącz uchwycił się za głowę i bardzo po psiemu skowytał. Mroczek natomiast postąpił krok do tyłu, uśmiechnął się służalczo do dawnego herszta, jak miał we zwyczaju na Przełęczy Zdechłej Krowy, i czmychnął.
Dopiero ładnych parę ulic dalej zbójca począł przytomniej przemyśliwać nad kierunkiem ucieczki. Zatrzymał się, wcisnął w załom muru, między stertę odpadków niewiadomej proweniencji i niewieście ścierwo, które było całkiem świeże i jeszcze mało cuchnęło. Tam też spostrzegł wreszcie, co wywołało wśród Spichrzan tak wielkie wzburzenie. Prawdę powiedziawszy, sam się po trochu wzburzył. Bo inna rzecz była bluźnić, czego poniekąd na Przełęczy Zdechłej Krowy mołojecka sława żądała i co wszyscy zwykli czynić, a inna rzecz oglądać na własne oczy, jak się te bluźnierstwa wypełniają.
Niebo bez zarysu strzelistej wieży Nur Nemruta wydało się Twardokęskowi opustoszałe i nieprzyjazne.
Uczynił znak odpędzający złe, raz, drugi, trzeci, bezwiednie mamrocząc pod nosem słowa przebłagalnej modlitwy do Kii Krindara, pana Kopienników. A potem podrapał się po krzyżu, gdzie go nader dotkliwie pchła pokąsała, i zaczął przekradać się do cytadeli.
Dlaczego do cytadeli? Nie potrafił powiedzieć. Prawda, że zląkł się niepomału i pierwsza myśl była – wracać do swoich, a Twardokęsek przywykł ufać nagłym przeczuciom. Ale nawet teraz, kołysząc się na grzbiecie jabkowitej kobyłki, nie wiedział, dlaczego naprawdę wrócił. Powtarzał sobie, że łatwiej w gromadzie zwajeckich wojowników uniknąć pogromku. I że nad Szarką musi niezawodnie jakie bóstwo potężne opiekę roztaczać, bowiem bez cudownej pomocy nie zdołałaby ich żywcem przeprowadzić przez wypadki ostatnich trzech dni. Znać, myślał, że dziewce pospolity los nie pisany, tedy zda się jej trzymać, a blisko. Gdzieżbym wtedy na Tragance wydumał, że na córkę zwajeckiego kniazia natrafiłem! I nie zwyczajnego kniazia, ale samego Suchywilka, przed którym wszyscy królikowie północy czoła chylą. A jam jej nie tylko imię nadał, nie tylko przez Góry Żmijowe żywą przeprowadził, ale jeszcze na własnym podołku piastował, kiedy ją żalnicki wypędek prawie na śmierć zarąbał.
Nie zastanawiał się co prawda nadmiernie, co też by zwajecki kniaź rzekł, gdyby wyszło na jaw, że Twardokęsek istotnie czuwał przy poranionej Szarce, ale tylko po to, by jej wierzchowca zrabować, kiedy dziewka na dobre ostygnie. Nie dumał i nad tym, jak wiele razy podczas wędrówki w Górach Żmijowych usiłował wymknąć się chyłkiem, pozostawiwszy ją własnemu losowi w gromadzie wolarzy. W ogólności Twardokęsek nie zwykł dzielić włosa na czworo, gdyż, jak powszechnie w Górach Żmijowych gadano, od przesadnego dumania tylko niestrawność człeka dopada i babskie wapory. Nadto, dziwny dur, co nim owładnął w karnawałowym pochodzie, przeszedł i zbójca był na siebie zły niezmiernie za gadulstwo i głupie gadki o Kopiennikach. Trochę mu się humor poprawił, gdy wedle ogrodowego muru zastąpiło mu drogę dwóch pachołków. Jednemu dał w łeb żebraczym kosturem, drugiego poturbował gołymi rękoma i zrobiło mu się jakoś tak błogo, miło i zwyczajnie. Nic, pocieszył się w myślach, musi mnie przedtem spichrzańska gorzałka tak rzewliwie rozebrała i na wspominki natchnęła. Ot, spije się człek i głupoty miele.
Podniesiony na duchu maszerował rześko przez splądrowany ogród, kiedy usłyszał donośne babskie zawodzenie. Niewiast co prawda płakało wiele, gdyż motłoch bratał się właśnie z książęcymi dworkami, lecz ten głos wrył się zbójcy w uszy nader dobrze. Drze się, więc żywa, pomyślał z uciechą. Jednak nim jej dopadł, wiedźma kwiknęła jeszcze raz, jakby cieniej i bardziej żałośnie, aż go za gardło strach uchwycił, że nie dobiegnie. Ale gdzie tam! Stała, ciemięga, pośrodku polanki, ani próbując się ukryć, tylko niebieskie ślepia na niego wytrzeszczyła. Spomiędzy jej palców, spod ciemnej opończy płynęła krew i od tego widoku aż zbójcą targnęło. Migiem przypomniały mu się bajdurzenia Szarki o przelewie krwi, co niby wiedźmi szał sprowadza. Zatrzymał się raptownie, butami w ziemi zarył, po prawdzie nie bardzo wiedząc, co czynić – czy uciekać co prędzej, czy jej rany przewiązywać.
Tymczasem wiedźma już przy nim była, rozryczana i przerażona, rękoma mu szyję opasała tak ciasno, że ledwo dech chwytał. Chciał rzec coś, do rozumu ją wrócić, ale tylko ręce wiedźmie z szyi odsupłał i nieskładnie ranę jej opatrzył. Mamrotała pod nosem o wieży Śniącego, przepowiedniach, Zarzyczce i pogromku, ale zbójcę znacznie bardziej pochłaniał długi ślad sztyletu na jej żebrach. I tak ich, objętych i strapionych, żalnicki książę naszedł.