Выбрать главу

– Przecieście sami rzekli… – zadziwił się Twardokęsek.

– Prawdęm rzekł! – żachnął się Czarnywilk, ze złością kopiąc kępę zgoła niewinnych paproci. – Trzech synów posłusznie się ojcu pokłoniło, choć wiedzieli, że z podobnej żeglugi nic dobrego być nie może. Widzicie, mości zbójco, na Zwajeckich Wyspach rodzicielskie słowo rzecz święta. Nieposłusznego syna człek może ze szczętem wydziedziczyć, precz przegnać albo zwyczajnie ubić. Takie jego ojcowe prawo. Pomnę, jakem im jeszcze gadał, żeby gdzie w zatoczce przylgnęli, przeczekali, póki Suchy do rozumu nie wróci. Ale oni sami z siebie rwali się małej na ratunek. Tak i popłynęli – westchnął ciężko.

– A czwarty syn?

– Czwarty syn, najmłodszy – Czarnywilk uśmiechnął się cierpko – w oczy kniaziowi powiedział, że zza Żeber Morza nikt żywym nie wróci. Co jeszcze chciał rzec, trudno dzisiaj zgadnąć, bo Suchy nie słuchając czekanem go zdzielił i byłby dzieciucha dobił, gdyby go woje nie odciągnęli. Parę miesięcy przeszło, nim chłopak na własne nogi się podniósł, lecz ojciec nie chciał go więcej oglądać, chociaż wiedział, że tamtych trzech morze wzięło. Tak jednego dnia postradał Suchywilk za przyczyną Pomorców małżonkę, córkę i czterech synów.

– Przecie jeden żywię – wzruszył ramionami zbójca. – Dziewka takoż odnalazła się w dobrym zdrowiu, w czym tedy zmartwienie?

– Ano w tym – wyjaśnił gorzko Czarnywilk – że go Suchy przeklął i do rodzinnego dworca przystępu wzbronił. Bo kniaź zawzięty jest jak mało kto, tedy się na koniec przydarzyło, co się przydarzyć musiało. Długośmy o jego szczenięciu nie słyszeli, aż znienacka pół tuzina lat temu na powrót się pokazał. Miał przy sobie gromadę bitną z pirackiej Skwarny. Nocką na łodziach popod samo Suchywilkowe dworzyszcze podpłynęli, tam, gdzie kniaziowskie okręty stały. Chłopak wyspę znał, że lepiej trudno, tedy zakradli się cichaczem, ludzi potłukli i okręt porwali.

Twardokęsek mimowolnie zagwizdał z podziwem.

– Własnemu ojcu? Nie dziwota, że kniaziem cholera trzęsie.

– Oj, tak nim trzęsła, że mało na miejscu ducha nie wytrzęsła! – zarechotał Czarnywilk, bijąc się z uciechy po udach. – Bo, widzicie, mości zbójco, pewnie by jeszcze kniaź napad przebolał. Ale synaczek capnął mu nie byle co, tylko „Morskiego Kozła". Własny kniaziowy okręt – wyjaśnił nie rozumiejącemu zbójcy – co się nim po całych Zwajeckich Wyspach chlubił i przechwalał. Bo też było czym: dwadzieścia dębów nań poszło krzepkich, a żagle purpurą barwiono. Piękny okręt, mości Twardokęsku, i w całym Wewnętrznym Morzu najśmiglejszy, a teraz nad nim piracka szmata Skwarny. Wielce to ubodło Suchywilka. Nie raz zaczajał się na syna przy Hackich Wyspach albo w Cieśninach Wieprzy, ale na darmo: nie zdarzyło się jeszcze, by która inna łódź dościgła „Morskiego Kozła". Nic, może na koniec kniaź zmądrzeje – dodał na odchodne. – Oby nas pierwej pomorccy pachołkowie nie przydybali.

Ano, pomyślał zbójca, wlokąc się powoli do obozowiska, pewnie do tego wreszcie przyjdzie, że trza będzie Suchy – wilka ostudzić, choćby i sztyletem. Bo mnie rodzinne waśnie za jaje stoją, ale żal, jeśli przez jego nieroztropność i zapalczywość pokończym na dusienicy. Co nie byłaby rzecz słuszna, jeśli Suchywilk istotnie ma takowe dobra wielkie. Sczeźnie stary, a Szarka będzie za panią. Szczęściem braciszek daleko, zaś o natrętnych zalotników sami się zatroszczym. Potem się dobytek na okręty załaduje i chodu. Niech się sami Zwajce z Pomorcami za łby biorą, nic mnie do nich. Ani mnie, ani Szarce.

Chłodna ręka spoczęła na jego ramieniu, aż się zbójca w tył szarpnął z przestrachu.

– Nie rób tego, zbójco – głos Szarki odezwał się zaraz przy nim. – Nie mieszaj się.

– Ja żem wywiedzieć się chciał! – obraził się zbójca. – Dla waszego dobra!

– O moje dobra, zbójco – sprostowała. – Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jestem obca w Krainach Wewnętrznego Morza, zbójco. Więc mnie nie swataj, ani nie nabijaj sobie głowy przyszłym wianem. Nic z tego nie będzie.

– A skąd wam wiedzieć? – syknął szyderczo. – Tacyście niby mądrzy a roztropni, przepowiednie znacie, z bogami gwarzycie! Tedy mi rzeknijcie, czemu się wciąż po gościńcu obracacie? Z nędzną kapotą na grzbiecie i dwoma szarszunami dobytku?

Szarka przez długą chwilę nic nie odpowiadała, aż się zląkł, że zwyczajnie zostawiła go w krzewinie.

– Widziałeś kiedy na jarmarku wiewiórkę w klatce? – odezwała się wreszcie. – W klatce koło jest z drutu uczynione, na drążku wsparte, i w kole właśnie wiewiórka zamknięta. A przy samym skraju klatki zawieszono orzech, więc wiewiórka biegnie ku niemu z całych sił. Ale im szybciej biegnie, tym szybciej się na drążku koło obraca, zbójco, i choćby dech z siebie wytrzęsła, wciąż w tym samym miejscu tkwi. Takoż i ze mną. Wciąż biegnę – ostatnie słowo ledwo zbójca usłyszał, bo Szarka odeszła równie cicho, jak się pojawiła.

Resztę wieczoru Twardokęsek przewiódł z karłem oraz dwiema flaszami spichrzańskiej gorzałki, zajadle zapijając gorycz. Tak mię za dobre serce spotwarzono, użalał się, za troskę i staranie. Kniaź mnie obrugał i łupieżcą obwołał, a dziewka… Zbójca prychnął z pogardą, spoglądając na karła, który zasypiał z głową w drewnianej misce na wpół opróżnionej z kwaszanki. Dziewka za nic ma i dobrą radę, i rozwagę, i własną bezpieczność. Toć mnie musiało jakie bóstwo omamić, myślał dalej zbójca, że ja się za nią takowy kawał świata tłukę. I po co? – tu łza ściekła powoli po zbójeckiej gębie, łaskocząc niemiło między odrastającą szczeciną. Żeby mnie nakarmiono czarną niewdzięcznością i potwarzą obmierzłą. Nie ma co, doczekałem się.

Wreszcie roztkliwił się zbójca tak dalece, że ruszył na poszukiwanie wiedźmy. Wiedział, że błękitnooka niewiastka dzieli posłanie z Szarka, więc próbował ją zmacać i na ubocze wyciągnąć. Na nieszczęście potknął się o kamień przy palenisku i narobił hałasu, padając gębą w ciepły jeszcze żar. Zwajecki kniaź przebudził się, porwał zbójcę za kapotę i potężnym kopniakiem precz przepędził. Sponiewierany Twardokęsek wałęsał się jeszcze bezradnie, rozpamiętując własną krzywdę, aż wreszcie przewrócił się pod jaśminowym krzakiem. Zdało mu się we śnie, że wokół unosi się wonny zapach jaśminowych kwiatów i czyjeś ciepłe ręce okręciły go troskliwie opończą. Lecz gdy ocknął się od porannego chłodu, nie wymacał przy boku wiedźmy, tylko poczuł na twarzy cuchnący oddech zwierzołaka. Bydlę zwinęło się wygodnie przy jego szyi i gapiło prosto w twarz połyskliwymi ślepiami. Zbójca zerwał się pospiesznie, nie dbając zupełnie o potworka, który ocierał się o cholewy jego butów. Nienawidził plugastwa, naprawdę nienawidził. Ale im większą niechęć okazywał zwierzołakowi, tym skwapliwiej się doń bydlę łasiło.

Przy tym wczorajsze pijaństwo mocno dawało mu się we znaki – może dlatego nic nie spostrzegł. Aż do chwili, gdy prowadzący orszak Koźlarz przystanął w przewężęniu traktu, między dwoma pochyłymi sosnami. Kobyłka parsknęła niespokojnie, więc zbójca popatrzał baczniej. Sionko stało wysoko, rzucając zmienne refleksy na pnie drzew, zaś spomiędzy korzeni jasno połyskiwał piasek. Nagle zbójcy zdało się, że na ścieżce lśni coś nieznacznie.

– Prządka! – wrzasnął co sił w piersiach. – Konie zawracajcie, psiakrew, zawracajcie konie!

Lśnienie zamigotało słabo. Wierzchowce poczęły się płoszyć i stawać dęba. Nie lubią krzyku, pomyślał machinalnie zbójca, dając znak pozostałym, by cofnęli się, nim przyczajony na ścieżce potwór skoczy na którego z jeźdźców. Dobrze, żeśmy samą sieć ominęli, pomyślał z ulgą i właśnie wtedy za jego plecami rozległ się przeraźliwy kwik. Srokaty ogier szarpnął się rozpaczliwie. Karzeł, jak co dzień przyodziany w pstrokate błazeńskie szmatki, co tchu wyprysnął z kulbaki. Skoczył na oślep ponad końską szyją, zarył kolanami w piasek.