Выбрать главу

— „Czy pokochasz mnie kiedyś, Lolito, z wszystkich kobiet wybrana kobito”.

Niestety, panna Marysia, chociaż rozumiała subtelną aluzję tanga, chociaż domyślała się intencji wirtuoza, chociaż odczuwała pewną wdzięczność za to wyróżnienie, nie mogła podzielać nastroju partnera. Umyślnie poszła z panem Sobkiem na spacer, by się rozerwać, by przekonać samą siebie, że Sobek jest zacnym chłopakiem, że nie powinna stronić od niego, że byłby dla niej odpowiednim mężem. Nawet idealnym. Nie pił, nie robił awantur, nie rozbijał się na motocyklu, a grunt: odznaczał się wyjątkową stałością. Nie tak jak inni!... Cóż z tego, że nie jest zbyt inteligentny, że ma proste maniery. To jeszcze nic przynosi ujmy...

Na nic wszakże nie zdały się nieodparte argumenty, na nic najlepsza wola, na nic spacer, który zakończył się dopiero przy księżycu, na nic romantyczny nastrój, upiększony muzyką i rozmowy: Marysia powróciła do domu zniechęcona, smutna i zdecydowana już nigdy więcej ani z panem Sobkiem, ani nikim innym do Trzech Gruszek nie chodzić.

W nocy śnił się jej straszny sen. Widziała siebie i młodego Czyńskiego. Jechali motocyklem z szaloną szybkością, uciekali przed pożarem, który wciąż ich dopędzał. Nagle otworzyła się przed nimi przepaść, spadli na kamieniste dno... I było wiele krwi, a on powiedział:

— Przez ciebie umieram.

Ona odczuła, że też umiera, i zaczęła wołać ratunku. Gdy otworzyła oczy i oprzytomniała ze snu, zobaczyła pochyloną nad sobą panią Szkopkową.

— Sen mara! Bóg wiara! — mówiła. — Co ci się śniło, żeś tak krzyczała? W pierwszej chwili Marysia chciała opowiedzieć swój sen, lecz. przypomniawszy sobie, że pani Szkopkową umie sny tłumaczyć, wolała zamilczeć. Może sen oznaczał coś nieprzychylnego dla pana Czyńskiego, którego pani Szkopkową i tak nie lubiła. Gotowa by przy okazji powiedzieć mu coś przykrego.

— Krzyczałam?... Sama nie wiem dlaczego — powiedziała Marysia. — Może i śniło mi się coś. Sny tak łatwo się zapomina.

Marysia jednak nie zapomniała. Nazajutrz, gdy ujrzała konie z Ludwikowa i pana Lecha na bryczce, aż wzdrygnęła się. Przekonana była, że tym razem wstąpi.

Myliła się i tym razem. Po papierosy przysłał stajennego! Stajennego!

Widocznie z uporem unikał widzenia się z nią. Dalszy bieg wypadków potwierdził to w zupełności. Nie było dnia, by nie przyjeżdżał do miasteczka lub przez miasteczko. Czasem bryczką, czasem konno, a najczęściej motocyklem. W zeszłym roku nigdy tak często nie bywał. Teraz widocznie robił to na złość Marysi lub z jakichś innych powodów, których nie umiała dociec.

Ilekroć był bez okularów motocyklowych, mogła zauważyć, że twarz mu zeszczuplała, zmizerniała i nabrała jakiegoś niemal ponurego, zaciętego wyrazu.

— Może spotkało go coś złego? — zaniepokoiła się i zaraz skarciła siebie za ten niewczesny niepokój: — Jakim prawem i po co tym się przejmuje?!...

W końcu ogarnęła ją apatia. Nie zrywała się już na odgłos turkotu, tętentu czy warkotu motoru do okna, starała się w ogóle tego nie słyszeć.

I kiedy już resztę straciła nadziei — stało się.

Był to dzień dwudziestego czwartego czerwca. Od rana w sklepie był duży ruch, jak zawsze w dniu imienin księdza proboszcza: kupowano laurki. Dzieci szkolne, z ochronki, z przytułku, tercjarki i inni. Dopiero koło dziewiątej uspokoiło się i miała czas zejść do piwnicy po wyroby tytoniowe, by chociaż kilka paczek ułożyć na wystawie. Wzięła je do fartuszka i po stromej drabince weszła na górę. Odwróciła się i krew uciekła jej do serca: o dwa kroki przed nią stał on.

Nie wiedziała, czy wydobył się z jej ust okrzyk, nie wiedziała, że z fartuszka posypały się na ziemię pudełka papierosów. Wiedziała tylko, że świat się kręci w szalonym, nieprzytomnym tempie i że upadłaby na pewno, gdyby nie to, że on trzyma ją mocno, przytuloną do siebie. De, razy później usiłowała chwila po chwili, mgnienie po mgnieniu odtworzyć w swojej pamięci to wielkie, to cudowne zdarzenie — nie umiała. Pamiętała tylko ostre, jakby gniewne spojrzenia jego czarnych oczu, a potem niemal bolesny uścisk i bezładne słowa, których wówczas nie rozumiała, lecz których treść zdawała się bezpośrednio wlewać do jej krwi.

A potem ktoś wszedł do sklepu i odskoczyli od siebie półprzytomni. Klient posądził ją na pewno o zaczadzenie lub o utratę orientacji. Nie mogła pojąć, o co mu chodzi, nie umiała obliczyć należności. Gdy wreszcie wyszedł z pakunkiem, sama wybuchnęła śmiechem.

— Zupełnie zgłupiałam! Co ja mu dawałam zamiast papieru kancelaryjnego! Boże! Niech pan spojrzy!

Wskazywała na rozłożone na ladzie najrozmaitsze przedmioty i śmiała się, Śmiała, nie mogąc powstrzymać tego radosnego śmiechu. Coś w niej drgało, coś trzepotało. Coś zrodziło się do życia, nowego, wspaniałego, jasnego, uskrzydlonego, jak wielki biały ptak.

Czyński stał nieruchomo i wpatrywał się w nią z zachwytem. Napisał jej kiedyś w depeszy, że uważają za najpiękniejszą dziewczynę... Teraz jednak była tak piękna, jaką jej jeszcze nigdy nie widział.

— A to ładnie! Bardzo ładnie — mówiła. — Przyjeżdżać tyle razy i nie wstąpić do mnie! Myślałam, że się pan obraził.

— Czy obraziłem się? Ale pani żartuje! Ja nienawidziłem pani!

— Za co?

— Za to, że nie mogłem o pani zapomnieć, panno Marysiu. Za to, że ani bawić się, ani pracować nie mogłem.

— I dlatego pan, przejeżdżając koło sklepu, odwracał oczy w przeciwną stronę?

— Tak! Właśnie dlatego. Wiedziałem, że się pani nie podobam, że pani mnie lekceważy!...

Żadna kobieta dotychczas nie lekceważyła mnie. Więc dałem sobie słowo honoru, że nie zobaczę pani już nigdy.

— Popełnił pan tedy aż dwie brzydkie rzeczy: najpierw dając słowo, a później je łamiąc. Czyński potrząsnął głową.

— Panno Marysiu, nie potępiłaby mnie pani, gdyby pani wiedziała, co to jest tęsknota.

— Jak to! — oburzyła się. — Dlaczego to mam nie wiedzieć, co to jest tęsknota? Może lepiej od pana wiem.

— Nie! — Machnął ręką. — To niemożliwe. Pani nie może mieć najmniejszego pojęcia o tęsknocie. Czy pani wie, że czasami sądziłem, że dostałem bzika?... Tak! Bzika!... Nie wierzy pani? To proszę spojrzeć.

Wydobył z kieszeni cienką, różową książeczkę.

— Wie pani, co to jest?

— Nie.

— To jest bilet okrętowy do Brazylii. Na kwadrans przed odpłynięciem okrętu musiałem zabrać z pokładu moje kufry i zamiast do Brazylii przyjechałem do Ludwikowa. Nie mogłem, wprost nie mogłem! A później była to największa męczarnia! Starałem się dotrzymać danego sobie słowa, ale nie mogłem wyrzec się przyjazdów do Radoliszek. Nie wolno mi było szukać spotkania z panią, lecz mogło się zdarzyć przypadkowo. Prawda?... Wówczas nie złamałbym słowa.

Marysia nagle spoważniała.

— Zdaje się, że postąpił pan źle nie dotrzymując danej sobie obietnicy.

— Dlaczego? — oburzył się.

— Bo... miał pan słuszność, nie chcąc więcej widzieć się ze mną.

— Byłem idiotą! — zawołał z przekonaniem.

— Nie, był pan rozsądny. Dla nas obojga... Przecież to nie ma żadnego sensu.

— Ach, tak?... Czy pani naprawdę nie znosi mnie do tego stopnia, że nawet widywać się ze mną nie chce? Spojrzała mu prosto w oczy.

— Nie, proszę pana! Będę zupełnie szczera. I ja tęskniłam za panem bardzo, bardzo...