Выбрать главу

Rozpadał się deszcz, a przybierający na sile wiatr gnał tratwę coraz szybciej wśród piętrzącej się i przelewającej poprzez ludzi fali. Po jakimś czasie chłopcy spostrzegli, że kapitan sygnalizuje latarką do widniejącej w oddali jednej z okrętowych łodzi motorowych. Z motorówki odpowie­dziano, iż nie są w stanie uruchomić motoru i zabrać ich do siebie.

Chłopców znów ogarnęło przerażenie. Stracili ostatecz­nie nadzieję na ocalenie. Kapitan radził, by się modlili i nie myśleli o śmierci, by usiłowali jak najdłużej wytrwać, a pomoc musi nadejść.

Tymczasem sztorm nadal się wzmagał. Fale szarpały ciałami rozbitków starających się utrzymać na tratwie. Wydawało się, że fala zaraz rozbije na drobne kawałki kruchą łupinę.

Jeden z chłopców stracił panowanie nad sobą i zaczal prosić kapitana o rewolwer, by zakończyć to straszne, długie konanie. Kapitan uspokajał go tłumacząc, jaką wartość ma życie i dlaczego nie wolno samemu go sobie odbierać.

Tratwa prawie stale pokryta była lodowatą wodą. Zi­mno. Przeraźliwe zimno paraliżowało siły, odrywało kur­czowo zaciśnięte na linkach ręce.

Chłopcy pomimo przerażenia nie odczuwali tak bardzo zimna jak kapitan. W pewnej chwili spostrzegli, że kapi­tan z trudem sam potrafi utrzymać się na tratwie i słab­nie. Opletli go ramionami i zabezpieczając przed zsunięciem się do wody szeptali, że nie pozwolą, by zabrała go fala. Kapitan dziękował, wzruszony ich opieką i życzli­wością.

l tak trwali spleceni na tratwie, walcząc z każdą nad­chodzącą falą i zdobywając każdą kolejną chwilę życia. Chwil tych było coraz więcej, ale coraz bardziej brakowa­ło sił do walki. Wreszcie, gdy chłopcy starcili już zupełnie nadzieję na ocalenie, kapitan dojrzał światło wśród wod­nej zamieci.

- Jesteśmy uratowani! - zawołał. - To angielski destrojer!

I nagle ogarnęło go zwątpienie na myśl, że tak samo dobrze może to być i niemiecki. Czekali z zapartym od­dechem, co się stanie. Światło zbliżało się. Z zachowania się okrętu wywnioskowali, że ich dostrzeżono i że będą starali się ich wyłowić.

Okręt zbliżał się ostrożnie. Olbrzymia fala cisnęła tra­twę w jego kierunku i znaleźli się tuż pod burtą. Następ­na fala zmyła wszystkich z tratwy do morza. Trzecia fala znów cisnęła ich pod burtę, wprost w rzucone z pokładu zbawcze sieci ratownicze. Chłopcom udało się podpłynąć do najbliższych lin i ostatnim wysiłkiem woli zewrzeć na nich swe dłonie. Nie wiedzieli już więcej o niczym, zimno sparaliżowało myśli i świadomość.

To samo zimno już wcześniej obezwładniło kapitana. Nie miał siły uchwycić rzuconych lin. Z pokładu angielskiego okrętu skoczyło do wody dwóch marynarzy. Uda­ło im się dotrzeć do kapitana i wydobyć go na pokład.

Brak w apteczce zastrzyków dosercowych uniemożliwił ratunek.

Kapitan był zmieniony do niepoznania. Po jakimś cza­sie rysy jego przybrały swój normalny wygląd, tylko wło­sy pozostały mlecznobiałe. W ciągu paru tych godzin ka­pitan osiwiał.

Zgodnie z tym co mówił, najmniejsza nieścisłość w określaniu sytuacji, każde osłabienie czujności, każde pobłażanie dyscyplinie - pociągały nieubłagane i zawsze naj­gorsze konsekwencje. Jedno z tysiąca możliwych, niewłaś­ciwe rozwiązanie z błahych nawet powodów obracało się z całą furią przeciwko niemu. W tym wypadku wiara w „zapewnienie, iż mamy „czystą drogę” do miejsca spotka­nia eskorty, spowodowała, że cała załoga była nie przy­gotowana psychicznie do wydarzeń, które nastąpiły.

W ciągu całej akcji opuszczania pokładu główną rolę odegrało u wszystkich przekonanie, że po dwóch torpe­dach okręt nie będzie tonął dłużej niż trzy minuty. Za­chowanie się statku wydawało się potwierdzać to przeko­nanie.

W rzeczywistości wszystko mogło skończyć się tak, jak skończyło się z kucharzem. Przerażony kucharz, któremu zabrakło odwagi, by skoczyć w rozszalałe morze, uciekł i schował się do łodzi ratunkowej. Szalupa powinna była utonąć razem z okrętem, a tymczasem kucharz uratował się. Była to bowiem ta sama łódź, której odbezpieczone mocowania z powodu wielkiego przechyłu nie chciały opaść i z której przesadziłem załogę do innej. Gdy woda uniosła łódź do góry, ta spokojnie spłynęła na morze, nie zaczepiając się nawet o linkę łączącą obie talie szalupowe.

Z załogi maszynowej zginął tylko czwarty mechanik. Był on już w drugiej łodzi motorowej, w chwili gdy miano ją spuścić na wodę. Zajęty wybieraniem szkła z nogi nie zwrócił uwagi na moment, w którym puszczono mocowania zabezpieczające łódź ratunkową przy kołysaniu się okrętu. Musiał wypaść w ciemności za burtę i został wessany do wnętrza okrętu przez wdzierającą się weń wode.

Nikt więcej nie zginął. Nie ulega wątpliwości, że gdyby kapitan zszedł do ostatniej spuszczonej łodzi ratunkowej, ta pod jego doświadczonym dowództwem nie byłaby zda­na na łaskę i niełaskę wiatru oraz fali i wszyscy pozostali na okręcie zeszliby do niej. Został na pokładzie, by szu­kać tych, którzy mogli być zgubieni w ciemnościach lub ranni. W trosce o załogę kapitan oddał życie.

Rozmyślając o tym wszystkim minąłem bramę cmen­tarną.

Szybko odnalazłem ostatni ślad pozostawiony przez kapitana na ziemi. Nad pustkowiem zimnych głazów - zamiast drzew - szumiało zza urwistego brzegu morze. Na jego dnie, kilkadziesiąt mil na południowy wschód, le­żał okręt kapitana.

Znaki na kamieniu mówiły o kapitanie. Przypominały skałę na piaskach Jerozolimy i odciśnięty na niej ślad ru­maka, na którym Mahomet opuścił ziemię. Nad tamtą skałą wznosi się kopuła meczetu kalifa Omara, początko­wo przeciwnika Mahometa, a później jego najwierniejsze­go wyznawcy. Różnobarwne promienie oświetlają skałę przez witraże wykonane rękami jeńców wojennych pocho­dzących z Wenecji, słynnych ze znajomości sztuki barwie­nia szkła. W arabeski witraży potrafili wpleść motyw krzyża, który niedostrzeżony przetrwał wieki. Witraże te po dziś dzień czarują świeżością barw, mówiąc o Maho­mecie.