Выбрать главу

Gregor spojrzał dookoła, zastanawiając się, czy nie zostawił żadnych śladów i czy mógł uznać, że robota została wykonana. Kusiło go, żeby wziąć butelkę wódki, zdecydował jednak, że lepiej nie. Musiałby tłumaczyć się chłopcom, dlaczego zabrał cenną dla Miszy rzecz. Gregor nie miał cierpliwości odpowiadać na wszystkie pytania tych dzieciaków. To była rola Nadii. Wyszedł z mieszkania i zszedł na dół. Nadia i chłopcy czekali w samochodzie. Kiedy wsiadł, Nadia spojrzała na niego pytająco, wiedział, o co jej chodzi.

– Masz wszystkie papiery? Podpisane? – zapytała.

– Tak. Mam wszystkie.

Nadia zagłębiła się w fotel, wzdychając z wyraźną ulgą. Ma za słabe nerwy – pomyślał Gregor ruszając. Bez względu na to, co mówił Reuben, kobieta jest dodatkowym ciężarem.

Z tylnego siedzenia dobiegały odgłosy jakichś przepychanek. W lusterku Gregor widział, jak chłopcy rozdawali sobie kuksańce. Wszyscy oprócz najmniejszego Jakowa, który patrzył prosto przed siebie. Ich spojrzenia spotkały się w lusterku. Gregor miał dziwne wrażenie, że z dziecięcej twarzy patrzyły na niego oczy dorosłej osoby. Potem chłopak odwrócił się i szturchnął swojego sąsiada w ramię. Nagle tylne siedzenie zmieniło się w kłębowisko przewalających się ciał oraz wirujących rąk i nóg.

– Spokój! – nakazała Nadia. – Czy nie potraficie siedzieć cicho? Czeka nas długa podróż do Rygi.

Chłopcy uspokoili się. Przez chwilę było zupełnie cicho. Potem Gregor zobaczył w lusterku jak ten najmniejszy, ten z dorosłymi oczami, uderza łokciem sąsiada. Gregor nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Nie było powodów do obaw. W końcu przecież to były tylko dzieciaki.

Rozdział drugi

Była północ. Karen Terrio walczyła z sennością. Całą uwagę skupiła na tym, żeby nie zjechać z drogi. Siedziała za kierownicą już bez mała dwa dni. Wyjechała zaraz po pogrzebie ciotki Doroty i zatrzymywała się tylko na chwilę krótkiej drzemki albo na zjedzenie hamburgera i wypicie kawy. Wlewała w siebie całe litry kawy. Obrazy z pogrzebu ciotki z upływem dni coraz bardziej oddalały się we wspomnieniach. Zwiędłe mieczyki. Bezimienni kuzyni. Sczerstwiałe kanapki. Zobowiązania, zbyt wiele tych cholernych zobowiązań. Teraz tylko chciała jak najszybciej znaleźć się w domu.

Była już tak blisko, tylko pięćdziesiąt mil od Bostonu, ale czuła, że znowu musi zjechać z autostrady i przespać się trochę, zanim ruszy dalej. Na ostatnim postoju, w kafejce „Dunkin Donuts” wypiła trzy filiżanki kawy. To pomogło na trochę, na tyle, aby bez problemów pokonać odcinek od Springfield do Sturbridge. Kofeina przestawała już działać i chociaż Karen wiedziała, że nie śpi, to jednak co chwila musiała gwałtownie podnosić opadającą głowę. Czuła, że przysypia, nawet jeżeli to były tylko sekundy. Z ciemności przed nią wyłonił się znak restauracji „Burger King”. Zamówiła kawę i ciastko – jagodziankę. Usiadła przy stoliku. O tej porze w restauracji było tylko kilku klientów, wszyscy mieli ze zmęczenia twarze blade jak maski. Duchy autostrady – pomyślała Karen. Te same, które odwiedzają każdy przystanek przy autostradzie. W restauracji było dziwnie cicho, każdy usilnie starał się nie zasnąć, żeby jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. O dzień dalej od swego dzieciństwa.

Kiedy się obudzicie, będę już w domu – pomyślała. Jeszcze raz napełniła kubek kawą, nałożyła plastikową pokrywkę i wróciła do samochodu. Senność przestała jej dokuczać. Musi się udać. Jeszcze pięćdziesiąt mil, jakaś niecała godzina, i będzie przy drzwiach swego domu. Włączyła silnik i wyjechała z parkingu.

Pięćdziesiąt mil – myślała – tylko pięćdziesiąt mil.

W odległości dwudziestu mil od tamtego miejsca – w samochodzie zaparkowanym przy 7-Eleven – Vince Ławry i Chuck Servis kończyli dopijać piwo z ostatniego kartonu. Pili już tak od czterech godzin. Był to rodzaj współzawodnictwa między przyjaciółmi, kto wleje w siebie więcej i nie wyrzyga wszystkiego. Chuck prowadził o jedno piwo. Nie mieli pojęcia, ile w sumie wypili, stracili rachubę. Musieliby policzyć wszystkie puszki piętrzące się na tylnym siedzeniu. Obaj wiedzieli tylko to, że Chuck był o jedno piwo do przodu. Nawet nie starał się kryć triumfalnego spojrzenia, co Vince’a straszliwie wkurzało. Chuck musiał być zawsze lepszy we wszystkim. A to nie było fair. Vince mógłby wypić jeszcze jedną kolejkę, ale właśnie skończyło się piwo. Chuck miał teraz na twarzy ten swój uśmiech z gatunku „choćbyś pękł, nic mi nie zrobisz”. Chociaż doskonale wiedział, że rywalizacja nie była uczciwa.

Vince otworzył drzwi samochodu i wygramolił się zza kierownicy.

– Dokąd idziesz? – zapytał Chuck.

– Kupię jeszcze trochę piwa.

– Przecież ty już więcej nie możesz.

– Odpieprz się – rzucił Vince i chwiejnym krokiem ruszył przez parking w kierunku drzwi frontowych 7-Eleven. Chuck zaśmiał się.

– Nawet nie dajesz rady prosto chodzić! – krzyknął, wychylając się przez okno.

Pieprzony dupek – pomyślał Vince. Przecież może, do cholery, iść. Nawet nieźle mu to wychodzi. Chce tylko wstąpić do 7-Eleven i wziąć jeszcze dwa kartony po sześć piw. Może trzy. Tak, dlaczego nie trzy, przecież dałby jeszcze radę trzem. Miał żelazny żołądek. Poza tym, że co chwila musiał sikać, to nie czuł żadnych skutków wypicia takiej ilości piwa.

W drzwiach sklepu potknął się. Cholernie wysoki próg, mógłbym ich za to podać do sądu – pomyślał i szybko się pozbierał. Z chłodziarki wziął trzy kartony piwa i z miną ważniaka podszedł do lady, żeby zapłacić. Rzucił na blat dwudziestodolarowy banknot. Sprzedawca spojrzał na pieniądze i pokręcił głową.

– Nie mogę tego wziąć – powiedział.

– Co to znaczy, że nie może pan tego wziąć?

– Nie mogę sprzedawać piwa nietrzeźwym klientom.

– Chce pan powiedzieć, że jestem pijany?

– Zgadza się.

– Posłuchaj pan, tu są pieniądze, tak? Nie chcesz pan moich pieniędzy?

– Nie chcę, żeby mnie później podano do sądu. Więc lepiej odstaw to piwo tam, synu, skąd je wziąłeś, dobrze? Kupiłbyś sobie kawę, hot-doga albo coś w tym rodzaju.