– Amelia zasługuje na szczęście – ciągnęła Jessica. – Ma w sobie tyle miłości. Będzie wspaniałą matką. Dwoje moich dzieci wzięło ślub, a ja nie byłam na żadnym weselu.
Moss stał na murach Fortu Kamehameha i patrzył w dół, na Pearl Harbor i swoją wielką miłość. Miała 827 stóp długości, 114 stóp szerokości i wyporność 20 tysięcy ton, bez uzbrojenia i załogi. Nazywała się USS „Enterprise”, okręt wojenny i lotnisko zarazem. Parowe turbiny napędzały cztery potężne brązowe śruby, dzięki którym osiągała prędkość trzydziestu węzłów na godzinę. Olbrzymi ster, wielki jak wrota stodoły, nadawał jej niespotykaną zwrotność. W swym wnętrzu kryła nowe sekretne urządzenie o nazwie „radar”. Wykryje wroga wśród najgęstszej mgły i najciemniejszej nocy. Kapitan i kucharz, piloci i mechanicy, ponad dwa tysiące mężczyzn mieszkało na lotniskowcu i walczyło. Lotnicy, którzy czcili „Enterprise” z powietrza, darzyli ją specjalnym uczuciem. Z jej pokładu wyruszali w bitwę, o powrót do niej się modlili. A żaden lotnik nie kochał jej równie mocno jak Moss Coleman.
Przyglądał jej się zmrużonymi oczyma. Oto pokład – pas startowy, główny powód jej istnienia. Ciągnie się od rufy po dziób.
Moss nie mógł się doczekać. Dziś, szesnastego października 1942 roku, jego ukochana dostała nowego pana, kapitana Osborne’a B. Hardisona. Szykowano się do drogi. W ostatnim miesiącu Moss odbył wiele próbnych lotów. Oboje, on i jego ukochana, byli gotowi na spotkanie z wrogiem. Doskonale się czuł za sterami swego wildcata, szumnie ochrzczonego „Strażnikiem Teksasu”. Bezbłędnie rozpoznawał szum silnika. Za godzinę zgłosi się na służbę wraz z innymi pilotami. Za kilka godzin podniosą kotwicę i popłyną w błękit Pacyfiku, miną Hospital Point i Fort Kamenhameha. Plotka głosiła, że udadzą się na Wyspy Salomona. Japończycy na Guadalcanal nie dają za wygraną okrętom ochraniającym Henderson Field.
Tydzień później Moss i Thad Kingsley stali na pokładzie „Enterprise” z głowami zwróconymi w stronę admirała Thomasa Kinkaida, który dokonywał inspekcji lotniskowca. Tego ranka, o świcie, dołączył do nich tankowiec „Sabinei”, a kilka godzin temu okręt wojenny „Hornet”.
– Kinkaid ma dobrze w głowie – stwierdził Thad. Wydmuchał dym. Wiatr zaraz go porwał.
Moss zgodził się z nim.
– Niech opracuje strategię, my zajmiemy się resztą. Niektórzy się obawiają, że jest zbyt przezorny i będzie tak kombinował, że zabraknie im paliwa, zanim zdążą znaleźć pokład i wylądować. Ja tam się nie martwię. Wypatrzę moją piękność z każdej odległości.
Thad roześmiał się głośno. Czasami denerwowała go ta fanfaronada. Zbyt drogo płaci się za nieostrożność.
– Przestrzegaj rozkazów, Coleman, a „Enterprise” na nas poczeka. Nie zapominaj, co jest nadrzędnym celem.
Moss wyrzucił niedopałek za burtę.
– Nie wolno nam oddać Japończykom Henderson Field. To ważne ogniwo między Stanami a Australią. A na morzu są największe siły żółtków od czasów Midway: cztery lotniskowce, osiem ciężkich i dwa lekkie krążowniki, 28 niszczycieli. To dużo złomu i mam nadzieję, że niejedną łajbę poślę na dno.
– Nie zapominaj, że mamy także ochraniać nasze statki, „Saratogę”, „Wasp”, nas i „Hornet”. Do tego dojdzie jeszcze okręt „Washington”. Kinkaid się obawia, że mamy zbyt mało ludzi i chyba ma rację. – Thad wiedział, że pyszałkowatość i nierozwaga nie pozwalały Mossowi awansować. Obawiano się, że niepotrzebnie ryzykowałby życiem swoim i innych.
Nagle usłyszeli wezwanie przez głośniki:
– Wszyscy piloci do kwatery oficerskiej. Wszyscy piloci do kwatery oficerskiej.
– To na odprawę Crommelina – domyślił się Moss. W jego głosie było słychać podziw dla instruktora. Miał godną zazdrości przeszłość pilota bojowego. Szkoląc pilotów na „Enterprise”, nauczył ich ufać swoim samolotom. Nie wymagał od nich niczego, czego sam nie byłby w stanie zrobić. Moss dotychczas miał w uszach jego głos: „…i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze…”
Thad i Moss usiedli obok siebie. Wszyscy piloci mieli na sobie zielone kombinezony. Nad stołami unosiła się para z kubków kawy i dym papierosów.
– Wszyscy przeszliście solidny trening – zaczął Crommelin. – Wiecie, jak namierzyć cel i zrzucić bombę, i właśnie tego od was oczekuję. Piechota morska zażarcie walczyła o Guadalcanal. Teraz polegają na nas. Nie możemy sobie pozwolić na straty, nie mamy czasu na pomyłki. Jeśli nie jesteście w stanie dobrze walczyć, trzeba było zostać w Stanach i ustąpić miejsca tym, którzy chcą dokopać żółtkom. – Zamilkł na dłuższą chwilę. – Teraz powinniście odpocząć, napisać do domu, zjeść coś lekkiego i nie pić kawy. Rano macie zetrzeć japońców z powierzchni ziemi!
Radosny ryk pilotów nadal brzmiał w uszach Mossa, kiedy pisał list do Billie.
Kochana Billie!
Czas płynie tu bardzo szybko. Od dawna chciałem do Ciebie napisać. Mam w tym duże zaległości, kochanie, ale nie dlatego, że nie myślę o Tobie i naszym dziecku. Wyjechałem do San Diego tak szybko, że właściwie nie przyzwyczaiłem się jeszcze do myśli, że będę ojcem. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad imieniem dla naszego syna. Panieńskie nazwisko mamy brzmi Riley, i to chyba dobre imię. Tata na pewno będzie się sprzeciwiał, ale nie ulegaj mu.
Brakuje mi Ciebie, skarbie. Bardziej niż sobie wyobrażasz. Pociesza mnie jedynie świadomość, że robię to, co muszę. Jesteś taka młoda, Billie. Postąpiłem jak egoista, wysyłając Cię do Sunbridge, zwłaszcza teraz, kiedy wolałabyś przebywać z przyjaciółmi, w znajomym otoczeniu. Ale Billie, Sunbridge to moje życie i chciałbym, żebyś Ty i nasze dziecko mówili to samo. W takich chwilach dokonuje się rachunku sumienia. Kochanie, jeśli mam z czego być dumny, za co walczyć, to za Ciebie. Od naszego pierwszego spotkania, Twoja wiara i ufność zrobiły ze mnie lepszego człowieka. Wrócę do Ciebie, Billie.
Moss.
Przed świtem dwudziestego szóstego października, kiedy zaspani marynarze z pierwszej zmiany powoli jedli śniadanie, ze sztabu Sił Południowego Pacyfiku przyszedł rozkaz, krótki i zwięzły, w stylu admirała Billa Halseya. Zawierał tylko trzy słowa:
ATAKOWAĆ. POWTARZAM. ATAKOWAĆ.
Na pokładzie „Enterprise” panowało zamieszanie, ale wszystko przebiegało sprawnie i w sposób zorganizowany. Samoloty kolejno opuszczały hangar i zbliżały się do katapult. Mężczyźni w żółtych kurtkach, ze słuchawkami na uszach, nasłuchiwali rozkazów, uwijali się między maszynami i dawali sygnał do startu.
Moss stał z innymi pilotami. Czekał, aż jego eskadra dostanie sygnał. Ściskał w dłoni hełm i gogle. Thad Kingsley przeciskał się ku niemu. Podali sobie ręce. Jeśli mieli się pożegnać, teraz była ku temu najodpowiedniejsza chwila. Thad nie wątpił, że Moss go ceni i lubi, ale nie w jego stylu było okazywanie uczuć.
– Stary, nie udław się klopsami – rzucił. Miał na myśli japońskie flagi, które piloci malowali na samolotach, żeby pochwalić się liczbą zestrzeleń. – Spotkamy się na odprawie, kiedy impreza się skończy, ty durny kowboju.
– Będę tam na pewno, Jankesie. I mam nadzieję, że ty też. – Moss błysnął zębami w uśmiechu. – Oto mój samolot. – Puścił rękę Thada i odszedł kilka kroków, kiedy nagle odwrócił się i zawołał, przekrzykując ryk silników: – Hej, Thad, wiesz, jak mój syn ma na imię? Riley! Riley Moss Coleman!
Pobiegł do „Strażnika Teksasu”. Nie myślał o nie narodzonym dziecku. Obchodziła go tylko namacalna rzeczywistość.
W kokpicie nałożył hełm i gogle. Szybko, płynnie sprawdzał działanie wszystkich mechanizmów, przełączał przyciski, obserwował wskaźniki. Nie zwracał uwagi na spadochron, który ugniatał mu plecy. Podświadomie identyfikował się z samolotem. Jeśli spadną, spadną oboje.