Выбрать главу

Wybrano już pole bitwy: tysiąc mil kwadratowych na północ od Santa Cruz. Morze było spokojne. Nad nimi, na wysokości tysiąca pięciuset stóp, żeglowały po niebie białozłote chmurki. „Enterprise” płynie na zachód, samoloty zwiadowcze będą po kolei wracały po paliwo. Będą tak lądować i startować, dopóki nie natkną się na nieprzyjaciela.

Thad obserwował, jak samolot Mossa wzbija się w powietrze. Wiadomość o dziecku ucieszyła go i zaskoczyła. Moss zazwyczaj nie bawił się w sentymenty, ale u licha, o czym może myśleć facet przed pierwszą misją? Życzył Mossowi, żeby zobaczył małego Rileya Colemana. Thad przeczesał włosy dłonią i uśmiechnął się złośliwie. Moss już mu wmówił, że to będzie chłopak.

Czwarta eskadra wystartowała. Osiem lśniących par skrzydeł kołowało nad macierzystym okrętem, zanim samoloty obrały kurs na północ. Na lewo od Mossa leciał porucznik Jimmy McVey, dowódca eskadry. Wszyscy przeczesywali wzrokiem błękitne niebo wypatrując nieprzyjaciela.

Mieli przed sobą nie więcej niż dziesięć minut lotu, kiedy w słuchawkach rozległo się:

– Godzina dwunasta, dwa wrogie samoloty!

Moss spojrzał w słońce i po raz pierwszy zobaczył nieprzyjaciela. Na wysokości czternastu tysięcy stóp promienie zalewały kokpit oślepiającym światłem, jednak nie były w stanie roztopić bryły lodu w jego żołądku. Zerknął na wskaźnik paliwa. Zwiększona szybkość i gwałtowne manewry mogą się skończyć pustym bakiem. Nieświadomie zagryzł dolną wargę.

Zaatakowali z tyłu, prosto jak strzały i równie skutecznie. W słuchawkach rozbrzmiały przekleństwa. Twarze w kokpitach były zacięte i zdeterminowane. Pociski pojawiały się ze wszystkich stron, a Amerykanie nie mogli odpowiedzieć ogniem – musieliby zawrócić i stanąć oko w oko z Japończykami. McVey podał ich współrzędne. W odpowiedzi usłyszał: „ścigać i atakować”. Tam, gdzie samoloty, są i lotniskowce. Moss wrócił spojrzeniem do wskaźnika paliwa.

– Złamać szyk – usłyszał McVeya. – Zejść niżej. – Ten manewr nie wzbudził optymizmu. Podobno japońscy piloci są dużo zręczniejsi od Amerykanów.

Jeden za drugim samoloty opadały na pułap jedenastu tysięcy stóp. Manewr się nie udał – wróg nadal siedział im na ogonach. Mooney, drugi skrzydłowy na bakburcie, przerwał ciszę.

– Dwa z boku. Powtarzam, dwa z boku. W sumie dziewięć wrogich samolotów.

– Coleman, MacGuire, zostańcie i zajmijcie się nimi. Eskadra się wycofuje – zadecydował McVey.

Dwa samoloty, ten sam rozkaz. Moss i MacGuire zmniejszyli szybkość. Eskadra ich wyprzedziła. Skręcili o czterdzieści stopni w lewo i weszli wyżej. Japończycy zbliżali się do nich pod kątem trzydziestu stopni. Moss zobaczył, że MacGuire zawraca na wschód. Japończycy ruszyli za nim, zwiększając szybkość i tracąc wysokość. Nagle słup ognia i wildcat zmienił się w stos pogrzebowy. Moss czekał na obłok jedwabiu, gotów osłaniać partnera. Na próżno.

Zacisnął zęby, starał się nie myśleć, jak skręca mu się żołądek. Nie puszczał drążków, co chwila muskał palcem cyngiel. Wyczuwał ich za sobą, żądnych krwi. Zastanawiał się, co robi eskadra. Czy McVey wyśle posiłki? Instynktownie leciał na północ, żeby odciągnąć pościg od amerykańskiego terytorium. Znowu spojrzał na wskaźnik paliwa. Teraz albo nigdy.

Nieprzyjacielskie samoloty zeszły niżej, miały go w zasięgu strzału. Moss zwolnił gwałtownie i modlił się, żeby spudłowali. Kiedy go wyprzedzili, wymierzył i strzelił. Cały kokpit zadygotał. Zacisnął powieki, a kiedy otworzył oczy zobaczył, jak japońskie maszyny stają w ogniu i gasną wśród fal.

Zatoczył szeroki łuk i ruszył na „Enterprise” po paliwo. To był dopiero początek bardzo długiego dnia.

Dużo, dużo później, po długich godzinach walk, kiedy Japończycy się wycofali, Moss zgłosił zestrzelenie dwóch wrogich samolotów. Uwierzą mu w pokonanie jednego. Drugi przypiszą porucznikowi MacGuire.

* * *

Trzeciego listopada, na barbecue na ranchu Barrettsów pod Dallas, poseł Lyndon Baines Johnson powiedział Sethowi w tajemnicy, że „Enterprise” brała udział w bitwie. Teraz weszła do portu Numea w Nowej Kaledonii. Oberwała i wymaga napraw, nie ma jeszcze żadnych danych o rannych i zabitych.

Seth zatrzymał te wiadomości dla siebie. Nie ma sensu denerwować Jessiki czy ryzykować, że dziewczyna wpadnie w histerię i, nie daj Boże, straci dziecko, jedynego dziedzica nazwiska Colemanów. Agnes przejęła ster w swoje ręce, kiedy w końcu jej powiedział, o co chodzi. Widziała, że drażni go radosna atmosfera przyjęcia i że wolałby czekać na wiadomości w Sunbridge. Oznajmiła, że otrzymała ważny telefon: Seth musi natychmiast wracać do domu. Wdzięczny i zadowolony, że Agnes chciała mu towarzyszyć, Seth zabrał ją ze sobą i polecieli samolotem do Austin.

Jessica i Billie wróciły do Sunbridge w następny czwartek. Domyślały się, że coś Setha gryzie. Wmawiał im, że to interesy, a Jessica nie naciskała ze względu na Billie. Nie mogła się jednak pozbyć przeczucia, że chodzi o Mossa. Kiedy zostawali sami, Seth zapewniał, że niepokoi go ten cholerny odwiert. Nie wierzyła mu, ale prawie trzydzieści lat wspólnego pożycia nauczyły ją nie podawać w wątpliwość jego słów. Obserwowała tylko, jak przechadza się nerwowo albo bez celu jeździ na starej Nessie. Cierpiała w milczeniu, modliła się za syna i martwiła o męża. Ataki migreny nie pozwalały jej opuszczać pokoju i, choć niechętnie, musiała przekazać Agnes zarządzanie domem. To wszystko przerastało jej możliwości: Moss na wojnie, ślub Amelii, ciąża Billie, przyjaźń Agnes i Setha. Na dodatek miała coraz większe kłopoty ze zdrowiem. Nie mówiła o tym nikomu. Seth nie znosił, jak to nazywał: „jęczących bab”.

Ulga przyszła trzy tygodnie później, wraz z dwoma listami od Mossa. W liście do Billie pisał, że chce, aby dziecko otrzymało imię Riley, panieńskie nazwisko Jessiki. Drugi list napisał już po Guadalcanal. Do Billie skreślił tylko kilka słów, pół strony. Adresatem pozostałych dziewięciu był Seth. Moss opisywał swoje pierwsze zestrzelenie, ale większa część listu zajmowała opowieść, jak to Thad Kingsley i jego skrzydłowy dopadli japońskiego statku. We dwóch posłali go na dno.

– Kim do licha jest ten Kingsley? – ryknął Seth. – Chyba Moss go lubi, jeśli pytacie mnie o zdanie. Gdyby to Moss wypatrzył ten statek żółtków, załatwiłby go bez żadnej pomocy. A co to, do cholery, oznacza słowo „klops”?

W następnym tygodniu spędzano w Sunbridge prawdziwie radosne Święto Dziękczynienia.

Rozdział dziewiąty

Agnes poprawiła się na krześle. Seth siedział po drugiej stronie wielkiego biurka. Właśnie skończył dyktować list, który ona zaraz przepisze na maszynie. W domu pełniła rolę sekretarki. Podziwiała jego umiejętność manipulowania ludźmi. Mogła się od niego wiele nauczyć, a była pojętną uczennicą. Po raz pierwszy od lat wykorzystywała swoje zdolności. Najpierw przejęła od Jessiki prowadzenie domu, teraz pomagała Sethowi. Sunbridge i całe imperium Colemanów to przedsięwzięcie rodzinne. Nawet głupiec widział, że Jessica jest słabego zdrowia, a Seth balansuje na krawędzi wylewu. Teraz, kiedy Moss walczy na Pacyfiku, zostawała tylko Billie, która zamiast rozumu miała sieczkę w głowie. Zgłębienie tajników firmy to nie tylko przyjemność: to konieczność.

Z aprobatą kiwała głową, przepisując listy, które Seth zamierzał wysłać do swoich przyjaciół w Waszyngtonie. Moss wyrobił sobie zaszczytną reputację doskonałego pilota. Niedawno awansował; z pewnością nie odmówią mu urlopu. Według Setha, nie mierzyli zbyt wysoko, starając się załatwić jego przyjazd na święta Bożego Narodzenia. Żeby zaś nie być gołosłownym, zaproponował dostawy najlepszej wołowiny.