Выбрать главу

Lyra miała jednak taki charakter, że nigdy się niczym nie przejmowała zbyt długo, zwłaszcza że trzeba było zwiedzić żuławskie miasto i zadziwić opowieściami wiele cygańskich dzieci. Zanim upłynęły trzy dni, stała się znawczynią cygańskich łodzi (przynajmniej we własnej opinii) i zebrała grupkę urwisów, przed którymi snuła opowieści o swym potężnym i tak niesprawiedliwie uwięzionym ojcu.

– Pewnego wieczoru gościem na kolacji w Jordanie był turecki ambasador, który otrzymał od samego Sułtana rozkaz zabicia mojego ojca. Miał na palcu pierścień z wydrążonym i wypełnionym trucizną kamieniem. Kiedy przyniesiono wino, Turek pochylił się nad kieliszkiem mojego ojca i wsypał truciznę. Zrobił to tak szybko, że nikt inny nie zauważył, jednak…

– Jaka to była trucizna? – zapytała dziewczynka o pociągłej twarzy.

– Trucizna z jadu tureckiego węża – wymyśliła Lyra na poczekaniu – którego łapie się, wabiąc go grą na flecie, a potem daje mu się gąbkę nasączoną miodem. Wąż kąsa i nie może uwolnić zębów, wtedy chwyta się go i wyciska truciznę z gruczołów jadowych. Tak czy owak, mój ojciec dostrzegł, co zrobił Turek, i powiedział: „Panowie, chcę zaproponować toast przyjaźni między Kolegium Jordana a Kolegium z Izmiru”, czyli kolegium, do którego należał turecki ambasador. „Aby okazać naszą gotowość do przyjaźni z wami”, powiedział, „wymieńmy się kieliszkami. Niech jeden wypije z kieliszka drugiego”. i ambasador znalazł się w ogromnym kłopocie. Nie wypadało odmówić, ponieważ byłby to wielki afront, a wypić wina też nie mógł, wiedział przecież, że jest zatrute. Zbladł jak ściana i zemdlał przy stole. A kiedy przyszedł do siebie, wszyscy nadal znajdowali się na swoich miejscach, patrząc na niego i czekając. Miał do wyboru: wypić truciznę albo wyznać swój postępek.

– I co zrobił?

– Wypił wino. Minęło całe pięć minut, zanim umarł, a przez ten czas cierpiał straszliwe katusze.

– Widziałaś, jak to się stało?

– Nie, ponieważ dziewczętom nie wolno siedzieć przy stole profesorskim. Ale widziałam później ciało. Jego skóra była straszliwie wysuszona, niczym skórka starego jabłka, a oczy wyszły mu na wierzch. Ściśle rzecz biorąc, trzeba mu je było wepchnąć z powrotem w oczodoły…

I tak dalej…

Tymczasem na krańcach Żuław policja stukała do wszystkich drzwi, przeszukiwała poddasza i przybudówki, sprawdzała dokumenty i przesłuchiwała wszystkie osoby, które twierdziły, że widziały niewysoką blondyneczkę. W Oksfordzie prowadzono jeszcze dokładniejsze poszukiwania. Kolegium Jordana przetrząśnięto od najbardziej zakurzonego gabinetu po najciemniejszą piwnicę, podobnie kolegia Gabriela i Świętego Michała, aż dyrektorzy wszystkich placówek wystosowali wspólna notę protestacyjną, domagając się przestrzegania ich odwiecznych praw. O tych poszukiwaniach Lyra miała niewielkie pojęcie – zwracała jedynie uwagę na nieustanny warkot gazowych silników statków powietrznych przecinających niebo. Wprawdzie były one niewidoczne, ponieważ chmury wisiały nisko, a zgodnie z regulaminem nad terenami podmokłymi statki musiały utrzymywać odpowiednią wysokość, ale któż mógł wiedzieć, jakich pomysłowych lunet i innych tego typu przyrządów używała policja? Dlatego też ilekroć Lyra słyszała lecący statek powietrzny, ukrywała się lub nakładała na swe charakterystyczne jasne włosy kaptur nieprzemakalnego płaszcza.

Lyra szczegółowo wypytała Ma Costę o swe pochodzenie. Wplatała kolejne wydarzenia w coś na kształt pamięciowego gobelinu, który stawał się jeszcze bardziej barwny i krwawy niż opowieści, które wymyślała, by szokować inne dzieci… I przeżywała stale na nowo ucieczkę z chatki, ukrywanie się w garderobie, wypowiedziane surowym tonem wyzwanie na pojedynek, szczęk mieczy…

– Mieczy? Wielki Boże, dziewczyno, ty chyba śnisz na jawie – powiedziała Ma Costa. – Mąż twej matki miał pistolet, a twój ojciec wytrącił mu go z ręki i powalił napastnika jednym ciosem. Potem rozległy się dwa strzały. Dziwię się, że nie pamiętasz. Powinnaś zapamiętać, mimo że byłaś taka mała. Pierwszy strzelił Edward Coulter. Dobył broni i wypalił, a później Lord Asriel, który po raz drugi wyszarpnął mu pistolet z dłoni, obrócił się w jego kierunku i wystrzelił mu prosto między oczy. Rozwalił mu czaszkę, a potem mówi do mnie, chłodny i opanowany: „Niech pani wyjdzie, pani Costa, i proszę przynieść dziecko”, ponieważ ty i twój dajmon strasznie głośno płakaliście, Lord Asriel wziął cię na ręce i kołysał, a następnie posadził cię na ramionach i chodził po korytarzu; miał bardzo dobry humor, mimo że u jego stóp leżał martwy mężczyzna. Polecił przynieść wina, a mnie kazał umyć podłogę.

Gdy Ma Costa kończyła czwarty raz opowiadać tę historię, Lyra była absolutnie pewna, że pamięta całe zdarzenie, a nawet sama dopowiadała takie szczegóły, jak kolor płaszcza pana Coultera oraz płaszczy i futer wiszących w garderobie. Cyganka śmiała się dobrodusznie.

Kiedy Lyra była sama, wyjmowała aletheiometr i ślęczała nad obrazkami niczym zakochana nad zdjęciem wybranka. Każdy wizerunek ma wiele znaczeń, myślała. Dlaczego nie miałabym ich poznać? Czyż nie jestem córką Lorda Asriela?

Pamiętając o słowach Ojca Corama, próbowała skupić myśli na trzech wybranych przypadkowo symbolach i tak obracać wskazówkami, aby się przy nich zatrzymały. Stwierdziła, że jeśli od niechcenia wzięła w dłonie aletheiometr i spojrzała na niego obojętnie, jednocześnie jednak myśląc o nim, długa wskazówka zaczynała się poruszać bardziej celowo. Igła już nie wykonywała chaotycznych obrotów wokół tarczy, ale przesuwała się łagodnie od jednego obrazka do następnego. Czasem zatrzymywała się przy trzech symbolach, czasem przy dwóch, innym razem przy pięciu lub więcej, i chociaż Lyra nic z ich układu nie rozumiała, opanowywała ją dziwna, głęboka i błoga radość, jakiej dotąd nie znała. Pantalaimon – czasami jako kot, czasami w postaci myszy kulił się nad przyrządem, poruszając łebkiem w ślad za obracającą się wskazówką. Raz czy dwa razy wspólnie odkryli znaczenie jakiegoś obrazka, a wtedy Lyra poczuła coś, co skojarzyło jej się z promieniem słońca przecinającym chmury i oświetlającym linię wielkich wzgórz w oddali – było to coś niezwykłego i zupełnie niespodziewanego. Odczuwała wtedy to samo silne wzruszenie, które ogarniało ją od dawna za każdym razem, gdy słyszała słowo „Północ”.

I tak minęły trzy dni, spędzone na bieganinie między łodziami a Zaalem, aż nadszedł wieczór drugiego Zlotu. Sala była chyba jeszcze bardziej zatłoczona niż poprzednim razem. Lyra i Costowie przyszli odpowiednio wcześnie, zajęli więc miejsca w ławach na przedzie, a gdy w migających światłach można było dostrzec, że sala jest pełna, John Faa i Ojciec Coram pojawili się na podwyższeniu i usiedli za stołem. John Faa nie prosił o ciszę – nie musiał. Wystarczyło, że położył wielkie dłonie płasko na stole i popatrzył na stojących lub siedzących poniżej ludzi, a wrzawa natychmiast cichła.

– Wiem – zaczął – że zrobiliście to, o co prosiłem, a rezultaty przewyższyły moje oczekiwania. Teraz poproszę tu do siebie naczelników sześciu rodzin, którzy przekażą nam zebrane złoto i powiedzą, ilu ludzi mogą wyznaczyć. Nicholasie Rokeby, podejdź jako pierwszy.

Ogromny mężczyzna z czarną brodą wspiął się na podwyższenie i położył na stole ciężką skórzaną torbę.

– Oto nasze złoto – oświadczył. – Wybraliśmy też trzydziestu ośmiu ludzi.

– Dziękuję, Nicholasie – powiedział John Faa, a Ojciec Coram zapisał liczbę na kartce. Mężczyzna stanął z tyłu trybuny, John Faa natomiast wywołał następnego, a potem kolejnego – każdy wstawał, kładł torbę na stole i ogłaszał liczbę ochotników, których udało mu się zgromadzić. Costowie należeli do rodu Stefańskich, a Tony był naturalnie jednym z pierwszych mężczyzn, którzy zgłosili się na wyprawę. Lyra zauważyła, jak jego dajmona-sokół przestępuje z łapy na łapę i rozpościera skrzydła, gdy Stefański kładł przed Johnem Faa pieniądze i obiecywał dwudziestu trzech ludzi.