Ester-Malke ostrożnie przyciska pokrywą ciasto.
— Jestem w ciąży — mówi miękko.
— Co? — Miśko odrywa wzrok od księgi zorganizowanych niespodzianek. — O kurwa! — Mówi to słowo po amerykańsku, w preferowanym języku przekleństw i obelg. Zaczyna miarowo poruszać szczęką, żując wyimaginowaną gumę, co zawsze zwiastuje rychły wybuch. — No, świetnie, Es. Po prostu znakomicie. A wiesz dlaczego? Bo w tym gównianym mieszkaniu została jeszcze jedna kurewska szuflada, w której nie ma zafajdanego bachora!
Po czym wznosi nad głowę Trzysta partii szachowych, ostentacyjnie szykując się do rzutu książką ponad barkiem śniadaniowym w czeluść jadalnio-salonu. To bierze górę natura Szemeców: matka Landsmana w złości również uwielbiała miotać przedmiotami, a komedianckie popisy wuja Herca, skądinąd niezłego twardziela, choć rzadkie, przeszły do legendy.
— To jest dowód w sprawie — przypomina mu Landsman. Miśko podnosi książkę jeszcze wyżej. — To dowód rzeczowy, do diabła! — krzyczy Landsman i Miśko rzuca.
Książka żegluje w powietrzu, rozpaczliwie łopocząc kartkami. Coś spada z brzękiem, chyba srebrna tacka do przypraw ze szklanego stołu. Pinky odyma dolną wargę, potem odyma ją jeszcze bardziej, przez chwilę się waha, patrząc to na matkę, to na ojca, a następnie wybucha przeraźliwym łkaniem. Miśko patrzy na syna, jakby ten go zdradził. Okrąża barek i podnosi zmaltretowany dowód rzeczowy.
— No widzisz, co zrobił tate? — mówi Ester-Malke do małego, całując go w policzek i gniewnie zezując na wielką czarną dziurę, wypaloną przez Miśka w atmosferze. — Zły Śledczy Superplemnik rzucił głupią książeczką!
— Doskonałe gofry — mówi Landsman, odstawiając nietknięty talerz. Podnosi głos: — Słuchaj, Miśko, ja… ehm… chyba zaczekam w samochodzie. — Cmoka policzek Ester-Malke. — Powtórz małemu, no, jak mu tam, że wujek Mejerle powiedział do widzenia.
Landsman wychodzi na korytarz. W szybie windy świszcze wiatr. Pojawia się sąsiad Fried w długim czarnym płaszczu, z zaczesanymi do tylu siwymi włosami, które zawijają się na kołnierzu. Fried jest śpiewakiem operowym i Tajcz-Szemecowie uważają, że się wywyższa, ale tylko dlatego, że Fried sam kiedyś oświadczył, że jest od nich lepszy. Większość Sitkan kultywuje taką opinię o sąsiadach, zwłaszcza o Indianach i ludziach z południa. Fried wchodzi za Landsmanem do windy i pyta, czy znalazł ostatnio jakieś trupy, na co Landsman odpowiada pytaniem, czy ostatnio jakiś martwy kompozytor przewracał się przez Frieda w grobie, po czym rozmowa zamiera. Landsman wychodzi na parking, wsiada do samochodu i uruchamia silnik, żeby ogrzać się w cieple dmuchawy. Z zapachem Pinky’ego na kołnierzu, z cieniem chłodnej rączki Goldy’ego w dłoni, jest jak bramkarz broniący swej bramki przed drużyną jałowych żalów, która przypuszcza zmasowany atak na jego zdolność przeżycia dnia bez uczuć. Wreszcie wysiada z auta i pali na deszczu papierosa. Jego oczy kierują się na północ, ku przystani jachtowej i smaganej wiatrami aluminiowej iglicy na wysepce. Po raz kolejny przeszywa go ukłucie tęsknoty za Wystawą, za heroiczną żydowską konstrukcją, określaną jako Agrafka (oficjalnie to Wieża Obietnicy Schronienia, ale nikt nie używa tej nazwy), i za dekoltem umundurowanej pani, która kasowała bilety w windzie do restauracji na szczycie. Następnie znów wsiada do samochodu. Po kilku chwilach z budynku wyłania się Miśko i wtacza do super sporta niczym wielki bęben. W ręce trzyma książkę i szachownicę, które ostrożnie układa na lewym udzie.
— Przepraszam za tamto — mówi. — Ale ze mnie palant, co?
— Nie ma sprawy.
— Po prostu będziemy musieli znaleźć większe mieszkanie.
— Słusznie.
— Gdzieś.
— O to chodzi.
— To dar boży.
— Pewnie, że tak. Mazel tow, Miśko.
Słowa Landsmana są tak ironiczne, że aż serdeczne, i tak serdeczne, że można je tylko uznać za nieszczere, więc przez jakiś czas partnerzy siedzą w samochodzie, słuchając, jak gratulacje stygną.
— Ester-Malke mówi, że jest taka zmęczona, że nawet nie pamięta, kiedyśmy się ostatnio kochali — mówi Miśko z głębokim westchnieniem.
— Możeście się wcale nie kochali.
— Chcesz powiedzieć, że to cud? Jak ten gadający kurczak u rzeźnika?
— Mmhmm.
— Znak i zwiastun.
— Można tak na to patrzeć.
— Skoro już mowa o znakach — mówi Miśko. Otwiera egzemplarz Trzystu partii szachowych, skradziony przed laty z Biblioteki Publicznej w Sitka, i z kieszonki wewnątrz tylnej okładki wyciąga kartę biblioteczną. Pod kartą znajduje się fotografia, błyszczące zdjęcie trzy na pięć centymetrów, kolorowe z białą obwódką. Przedstawia ono znak, czarny prostokąt z nadrukiem białych rzymskich liter i białą strzałką pod spodem, skierowaną w lewo. Znak wisi na dwóch cienkich łańcuszkach, przyczepionych do brudnego białego kafelka.
— CIASTA — czyta Landsman.
— Tak energicznie badałem dowód rzeczowy, że wypadło — mówi Miśko. — Musiało siedzieć głęboko w kieszonce, bo inaczej sam byś je zauważył swym czujnym okiem szamesa. Poznajesz?
— Tak. Poznaję.
Na lotnisku, które obsługuje niegościnne, północne miasto Jakowy — ostatni przystanek, z którego Żyd szukający skromnej przygody może wyruszyć w skromny busz Okręgu — w zakamarkach na tyłach głównego budynku gnieździ się skromna cukiernia, serwująca ciasta i tylko ciasta, placki w amerykańskim stylu. Lokal ten to właściwie okienko, za którym widnieje kuchnia wyposażona w pięć lśniących pieców. Obok okienka wisi tablica, na której właściciele — wrogo nastawione małżeństwo z Klondike i ich tajemnicza córka — codziennie wypisują specjalność dnia: czarna jagoda, jabłko z rabarbarem, brzoskwinia, krem bananowy. Placki są doskonałe i wręcz cieszą się pewną skromną sławą. Zna je każdy, kto korzysta z lotniska w Jakowy, powiada się nawet, że ludzie specjalnie przylatują tu z Juneau, Fairbanks i dalszych miejscowości, żeby spróbować wypieków. Zmarła siostra Landsmana była ich wielbicielką, zwłaszcza placka z kremem kokosowym.
— Nu, więc — mówi Miśko — co o tym sądzisz?
— Po prostu wiedziałem — odpowiada Landsman. — Kiedy wszedłem do pokoju i zobaczyłem leżącego Laskera, od razu powiedziałem sobie: Landsman, cała ta sprawa będzie się kręcić wokół placka.
— Więc uważasz, że to nic nie znaczy.
— Nic nic nie znaczy — mówi Landsman i niespodziewanie się dusi, puchnie mu krtań, a oczy pieką go od łez. Może to z niewyspania albo zbyt długiego przebywania w towarzystwie opalizującej szklanki. A może to nagły obraz Naomi, opartej o ścianę obok bezimiennego, niepojętego lokaliku z ciastami, Naomi z papierowym talerzykiem i plastikowym widelczykiem w ręce, zapamiętale wchłaniającej porcję kokosowego placka — zamknięte oczy, biało umazane wargi, usta pełne kremu, ciasta i budyniu, głęboka, zwierzęca błogość na twarzy. — Niech to diabli, Miśko, ależ mam ochotę na kawałek placka.
— Też o tym pomyślałem — mówi Miśko.
7
Od dwudziestu siedmiu lat na tymczasową siedzibę Komendy Głównej Policji w Sitka składa się jedenaście kontenerów na pustym placu na tyłach starego rosyjskiego sierocińca. Krążą pogłoski, że kontenery — bez okien, niskie, tandetne i ciasne — rozpoczęły swój żywot jako biblijny college w Slidell w stanie Luizjana. Gość odwiedzający pawilon zabójstw znajdzie tu recepcję, biura oficerów dochodzeniowych, toaletę z prysznicem i umywalką, salę ogólną (cztery boksy, cztery krzesła, cztery telefony, tablica i rząd przegródek na korespondencję), kabinę przesłuchań i pokój socjalny. Ten ostatni wyposażony jest w ekspres do kawy i małą lodówkę. Pokój socjalny jest również miejscem ewolucji kolonii zarodników grzyba, która w odległej przeszłości spontanicznie podszyła się pod dwuosobową kanapę dla zakochanych. Gdy Landsman i Miśko zajeżdżają na żwirowy parking przed pawilonem, dwaj stróże z Filipin właśnie wynoszą na zewnątrz ów monstrualny grzybomebel.