Выбрать главу

— Ona się rusza — mówi Miśko.

Przez lata wielu ludzi odgrażało się, że zlikwiduje potwora, niemniej jego likwidacja wstrząsa Landsmanem. Wstrząs jest tak silny, że dopiero po kilku sekundach Landsman zauważa kobietę stojącą przy schodkach. Kobieta ma w ręce czarną parasolkę, a na sobie jaskrawopomarańczową kurtkę z kapturem, obszytym jadowicie zielonym sztucznym futerkiem. Wyciągnięty palec jej prawej ręki wymierzony jest w pojemniki na śmieci, co upodabnia ją do archanioła Michała, wypędzającego Adama i Ewę z raju. Spod zielonego futra wymyka się na jej czoło pukiel kręconych rudych włosów. To stały problem; czy to klęcząc nad podejrzaną plamą na podłodze na miejscu zbrodni, czy to badając pod lupą fotografię, kobieta owa zawsze dmucha z rozdrażnieniem, usiłując usunąć kosmyk z twarzy.

Teraz mierzy super sporta gniewnym spojrzeniem i opuszcza wszechwypędzającą rękę. Z daleka wygląda, jakby tego ranka wypiła zbyt wiele mocnej kawy, bądź ktoś ją wkurzył co najmniej raz (albo dwa). Landsman, który przez dwanaście lat był z nią żonaty, a przez pięć pracował w tym samym wydziale zabójstw, dobrze wyczuwa jej nastroje.

— Powiedz, że nic o tym nie wiedziałeś — zwraca się do Miśka, gasząc silnik.

— Dalej nic o tym nie wiem — mówi Miśko. — Może jeśli na sekundę zamkniesz oczy, a potem je otworzysz, to się okaże, że jej wcale nie ma?

Landsman podejmuje próbę.

— Nic z tego — wzdycha z żalem i wysiada z samochodu. — Daj nam chwilkę.

— Ależ proszę bardzo, nie śpiesz się.

Landsman idzie przez żwirowany placyk mniej więcej dziesięć sekund. Przez trzy sekundy Bina jakby cieszy się, że go widzi, przez następne dwie ślicznie się niepokoi. Pozostałe pięć wykorzystuje, by dać wyraz, że jest gotowa wejść w zwarcie z Landsmanem, jeśli on zechce stanąć w szranki.

— Co jest, kurwa? — mówi Landsman, z przykrością niwecząc jej nadzieje.

— Dwa miesiące z byłą żoną — wyjaśnia Bina — a potem, kto to wie?

Zaraz po orzeczeniu rozwodu Bina wyjechała na południe i zapisała się na roczne szkolenie, mające doskonalić zdolności przywódcze policjantek dochodzeniówki. Po powrocie przyjęła dumne stanowisko inspektora w wydziale zabójstw w Jakowy, gdzie znalazła inspirację oraz spełnienie, prowadząc sprawę bezrobotnych rybaków, którzy zmarli wskutek wychłodzenia przy połowie łososia na kanałach odwadniających w miejscowości Venice na północno-zachodnim krańcu Wyspy Cziczagowa. Landsman ostatni raz widział ją na pogrzebie siostry, lecz z litościwego spojrzenia, jakim Bina obrzuca jego starą karoserię, wnioskuje, że przez te kilka miesięcy obsunął się jeszcze bardziej.

— Nie cieszysz się, że mnie widzisz? — pyta Bina. — Nic nie powiesz o mojej kurtce?

— Jest niezwykle pomarańczowa — mówi Landsman.

— Trzeba się rzucać w oczy — wyjaśnia Bina. — Tam w lesie. Bo wezmą człowieka za niedźwiedzia i zastrzelą jak psa.

— Ładnie ci w tym kolorze. — Landsman słyszy wysiłek we własnym głosie. — Pasuje do oczu.

Bina przyjmuje komplement niczym puszkę coli, co do której podejrzewa, że ktoś ją wcześniej wstrząsnął.

— Więc mówisz, że jesteś zaskoczony.

— Całkowicie zaskoczony.

— I nie słyszałeś o Felsenfeldzie?

— Felsenfeld to Felsenfeld. O czym tu słyszeć? — Wtem przypomina sobie, że Szpringer w nocy też o to pytał, i nagle przeszywa go blask olśnienia, olśnienia na miarę człowieka, który przecież schwytał Podolskiego, Szpitalnego Zabójcę. — Felsenfeld dał nogę!

— Dwa dni temu zdał odznakę. Wczoraj wyjechał do Melbourne w Australii. Jego szwagierka tam mieszka.

— I teraz ty będziesz moją szefową? — Wie, że to nie jest pomysł Biny, chociaż przeniesienie do Sitka, nawet na dwa miesiące, to dla niej niewątpliwie awans. Ale jakoś nie może uwierzyć, że dopuściła do czegoś takiego — że była w stanie to znieść. — To niemożliwe.

— Wszystko jest możliwe w dzisiejszych czasach — mówi Bina. — Czytałam w gazecie.

Nagle zmarszczki na jej twarzy wygładzają się. Landsman dostrzega, jak napięta jest w jego obecności i jaką ulgę budzi w niej widok Miśka Szemeca.

— Znowu razem! — woła Bina.

Landsman się odwraca. Partner stoi tuż za jego plecami. Miśko znakomicie się skrada, co oczywiście przypisuje swoim indiańskim przodkom, lecz Landsman woli przypisywać tę umiejętność potężnym siłom napięcia powierzchniowego, odkształceniom, jakich Ziemia doznaje pod ciężarem stóp Miśka, ogromnych niczym rakiety śnieżne.

— Proszę, proszę — mówi Miśko jowialnie. Od pierwszej chwili, gdy Landsman przyprowadził Binę do domu, między nią a Miśkiem zawiązała się nić porozumienia, głównie dzięki wspólnym kpinom z Landsmana, śmiesznego, małego popaprańca, jaki w komiksach zazwyczaj kończy z rozgwiazdą czarnego wybuchłego cygara na gębie. Bina wyciąga do Miśka rękę.

— Witamy, sierżant Landsman — mówi Miśko, lekko zmieszany.

— Inspektor — mówi ona — a poza tym wróciłam do nazwiska Gelbfisz.

Miśko uważnie tasuje fakty, które właśnie rozdała.

— Mój błąd — mówi. — Jak ci się podobało Jakowy?

— Może być.

— Rozrywkowe miasto?

— Nie mam pojęcia.

— Poznałaś kogoś?

Bina kręci głową i oblewa się pąsem, a potem pąsowieje jeszcze bardziej na myśl, że spąsowiała.

— Dużo pracowałam — odpowiada. — Wiesz, jak to ze mną jest.

Zagrzybiony różowy masyw starej kanapy właśnie znika za rogiem pawilonu i Landsman doznaje kolejnego olśnienia.

— Aaa, zbliża się Towarzystwo Pogrzebowe — mówi. Chodzi o grupę zadaniową Departamentu Spraw Wewnętrznych Stanów Zjednoczonych, która ma nadzorować Przejęcie, czyli przygotować zwłoki Okręgu do złożenia w grobowcu historii. Od mniej więcej roku zespół ten odmawia biurokratyczny kadysz nad każdym organem miejscowej administracji, inwentaryzuje, rekomenduje i kładzie podwaliny, aby móc przekonująco zwalić winę na Żydów, jeżeli coś się rypnie lub choćby zazgrzyta.

— Dżentelmen nazwiskiem Spade — mówi Bina. — Zjawi się w poniedziałek, najpóźniej we wtorek.

— Ten cały Felsenfeld — mówi Landsman z niesmakiem. To typowe, wymknąć się chyłkiem trzy dni przed spodziewanym przybyciem szomera z Towarzystwa Pogrzebowego. — Żeby czarny rok na niego przyszedł.

Dwaj kolejni strażnicy z łoskotem wynurzają się z kontenera, taszcząc wydziałowy zbiór pornografii oraz wykonaną z tektury fotograficzną sylwetkę prezydenta Stanów Zjednoczonych naturalnej wielkości ze wszystkimi jego atrybutami: dołeczkiem w podbródku, opalenizną golfisty oraz beztroską aurą samozadowolenia, trochę w stylu sławnych futbolistów. Policjanci z wydziału zabójstw uwielbiali ubierać go w koronkowe majteczki i ciskać weń pacynami mokrego papieru toaletowego.

— Pora zamówić całun dla Komendy Głównej — mówi Miśko, obserwując, jak prezydent się oddala.

— Nie macie bladego pojęcia, co się dzieje — mówi posępnie Bina i Landsman od razu wie, że ona ze wszystkich sił stara się odwlec chwilę wyjawienia naprawdę złej wiadomości.