— No, chłopaki, do środka — komenderuje Bina tonem wszystkich dowódców, pod którymi Landsman dotąd służył. Jeszcze przed chwilą myśl, że będzie podwładnym swej eksżony, choćby tylko przez dwa miesiące, była czymś niewyobrażalnym, teraz jednak gwałtowny ruch głowy, jakim Bina wskazuje kontener, budzi w nim nadzieję, że jego uczucie do niej — nie żeby jakieś żywił, rzecz jasna — roztopi się we wszechogarniającej szarzyźnie dyscypliny służbowej.
Zgodnie z odwieczną tradycją uciekinierów, biuro Felsenfelda jest takie, jakim je porzucił: fotografie, na pół zwiędłe rośliny doniczkowe, butelki wody mineralnej na szafce z aktami oraz spory pojemnik żelków na nadkwasotę.
— Siadać — mówi Bina, okrążając biurko i z niedbałą determinacją sadowiąc się w stalowym, gumowanym fotelu. Zrzuca pomarańczową kurtkę, ukazując brudnobrązowy wełniany garniturek i koszulową bluzkę z białego płótna, strój o wiele bardziej pasujący do wyobrażeń Landsmana o tym, jak Bina lubi się ubierać. Landsman bezskutecznie próbuje nie patrzeć na ciężkie piersi — zdobiące je piegi i myszki wciąż błyszczą w planetarium jego pamięci — napierające na kieszonki koszuli. Obaj z Miśkiem wieszają płaszcze na haczykach za drzwiami i z kapeluszami w dłoniach zajmują dwa pozostałe krzesła. Landsman przygląda się fotografiom na biurku. Żona i dzieci Felsenfelda nadal są tak samo brzydkie jak przedtem, łosoś i halibut wciąż wyglądają na zdziwione, że dały się złapać na haczyk jego wędki.
— No dobra, chłopaki, słuchajcie — mówi Bina. To baba z jajami, która nie boi się chwytać byka za rogi. — Wszyscy wiemy, jaką mamy niezręczną sytuację. Już samo to, że zostałam waszym szefem, jest dostatecznie dziwne. Fakt, że jeden z was to mój były mąż, a drugi to… ee… kuzyn, ee… Niech to szlag! — Ostatnie trzy wyrazy wymawia nienaganną amerykańszczyzną, podobnie jak następne cztery. — Kojarzycie, o czym mówię?
Urywa, najwyraźniej oczekując jakiejś reakcji.
— Znaczy, ty jesteś ten kuzyn? — zwraca się Landsman do Miśka.
Bina uśmiecha się sztucznie, okazując Landsmanowi, że jego dowcip jest raczej kiepski. Sięga za siebie, do szafki na akta, i bierze stos bladoniebieskich teczek, z których każda ma co najmniej półtora centymetra grubości oraz plastikową metkę barwy czerwonego syropu na kaszel. Na ich widok Landsman podupada na duchu, dokładnie tak samo jak wówczas, gdy przypadkiem pochwyci w lustrze własny wzrok.
— Widzicie?
— Tak jest, pani inspektor Gelbfisz — mówi Miśko dziwnie nieszczerym tonem. — Widzimy.
— Wiecie, co to jest?
— To niemożliwe, żeby to były nasze sprawy — mówi Landsman. — Zwalone na stertę na twoim biurku.
— Wiecie, jaka jest jedyna zaleta Jakowy? — pyta Bina.
Czekają na sprawozdanie szefowej z podróży.
— Opad. Pół metra rocznie. Wypłukuje z różnych dupków cały dowcip. Z żydków też.
— To mnóstwo deszczu — mówi Miśko.
— A teraz posłuchajcie. Słuchajcie uważnie, bo będę strasznie drętwo gadać. Za dwa miesiące do tego zasranego kontenera wkroczy amerykański szeryf w garniturze z przeceny, z gadką ze szkółki niedzielnej na ustach, i zażąda, bym oddała mu klucze od gabinetu osobliwości, czyli od tego oto archiwum wydziału zabójstw, nad którym począwszy od dzisiejszego ranka, mam zaszczyt prezydować. — Krasomówcy z tych Gelbfiszów, oratorzy i naciągacze: ojciec Biny niemal przekonał Landsmana, żeby odstąpił od ślubu, i to w wigilię ceremonii. — Naprawdę, mówię wam uczciwie. Obaj dobrze wiecie, że przez całe życie urabiałam sobie ręce po łokcie z nadzieją, że pewnego dnia będę miała szczęście posadzić tyłek na tym fotelu za tym biurkiem; że spróbuję podtrzymać wspaniałą tradycję Komendy Głównej w Sitka, raz na jakiś czas chwytać morderców i wsadzać ich do więzienia. No, więc jestem. Do pierwszego stycznia.
— Nam też jest miło, Bina — mówi Miśko, tym razem bardziej naturalnie. — Mimo całego tego cyrku.
Landsman mówi, że po dwakroć go popiera.
— Jestem wam wdzięczna za te słowa — mówi ona. — I rozumiem, jak wam przykro z powodu… tego.
Kładzie długą, piegowatą dłoń na stercie akt. Gdyby je porządnie posegregować, byłoby to jedenaście teczek, z których najstarsza ma ponad dwa lata. Żaden z pozostałych dwuosobowych zespołów w wydziale zabójstw nie może się pochwalić takim pięknym stosem nierozwiązanych spraw.
— Właściwie Fejtla już mamy — bąka Miśko. — Czekamy tylko na prokuratora okręgowego. Pińskiego też. Co do sprawy Zylberblata, jego matka…
Bina gestem przerywa Miśkowi w pół zdania. Landsman milczy. Zbyt się wstydzi, żeby coś powiedzieć. Jeśli o niego chodzi, ta kupa teczek to pomnik jego upadku w ostatnich czasach. A byłaby o dwadzieścia centymetrów wyższa, gdyby nie wytrwałe poparcie, jakiego niezłomnie udziela mu mały wielki kuzyn Miśko.
— Przestań — nakazuje Bina. — Po prostu przestań. I skup się, bo zamierzam zademonstrować płynne opanowanie drętwej mowy.
Znów się odwraca i wyjmuje z przegródki pism przychodzących kartkę oraz kolejną, znacznie cieńszą niebieską teczkę, którą Landsman natychmiast rozpoznaje, gdyż sam ją założył dzisiaj o wpół do piątej rano. Bina sięga do kieszonki na piersiach i wyciąga okulary połówkowe, w których Landsman nigdy przedtem jej nie widział. Ona się starzeje i on się starzeje, dokładnie według planu, a przecież mimo zgubnego wpływu czasu, o dziwo, nie są małżeństwem.
— Żydowscy mędrcy, władający Okręgiem Sitka, sformułowali pewną strategię — zagaja Bina. Przebiega kartkę wzrokiem zaniepokojona, wręcz skonsternowana. — Jej podstawą jest chwalebne założenie, że wszystkim wyjdzie na dobre, nie mówiąc już o stosownym chronieniu własnych tyłków, jeśli amerykański szeryf przejmujący Okręg Sitka nie zastanie żadnych zaległości.
— Bina, dajże, kurwa, spokój — mówi Miśko po amerykańsku. Od razu pojął, do czego zmierza pani inspektor Gelbfisz. Landsman kojarzy dopiero po chwili.
— Żadnych zaległości — powtarza z idiotycznym spokojem.
— Strategii tej — ciągnie Bina — nadano chwytliwą nazwę „skuteczne rozwiązanie”. W gruncie rzeczy sprowadza się ona do tego, żebyście na stare sprawy poświęcili tyle i tylko tyle czasu, ile zostało wam do końca pracy w wydziale zabójstw. Dopóki będziecie dumnie nosić odznakę Okręgu, powiedzmy, około dziewięciu tygodni. Macie jedenaście zaległych spraw. Rozdzielcie je między siebie. Wszystko mi jedno, jak to załatwicie, nie będę się wtrącać.
— Mamy je zamknąć? — mówi Miśko. — Chcesz powiedzieć…
— Wie pan, co chcę powiedzieć, detektywie — mówi Bina. Jej głos jest pozbawiony emocji, a mina czytelnego wyrazu. — Wróbcie najbardziej wrabialne osoby, a jeśli się nie da, użyjcie rozumu. Pozostałym… — jej głos załamuje się odrobinę — przylepcie czarne etykiety i schowajcie do szafki numer dziewięć.
Dziewiątka to nierozwiązane sprawy. Akta odłożone do szafki numer dziewięć zajmują wprawdzie trochę miejsca, ale właściwie można by je spalić, a popiół rozrzucić na spacerze podczas wichury.
— Mamy o nich zapomnieć? — mówi Miśko, w ostatniej chwili zmieniając ton na pytający.
— W dobrej wierze podejmijcie wysiłek w granicach naszej nowej strategii o przebojowej nazwie, a jeśli się nie da, to zróbcie coś w złej wierze. — Bina wpatruje się w stojący na biurku Felsenfelda półkulisty, szklany przycisk do papieru. Wewnątrz widać maleńką, wykonaną z tandetnego plastiku panoramę Sitka: bezładne stadko wieżowców skupione wokół samotnego palca Agrafki, wyciągniętego oskarżycielsko ku niebu. — I wtedy nadajcie im czarne etykiety.