Выбрать главу

— Przecież jej mąż… Och, już kojarzę.

Natan Kałuszyner, do śmierci właściciel Worsztu, był królem klarnetu sopranowego. Ten hazardzista, ćpun i pod wieloma względami bardzo zły człowiek potrafił grać, jakby opętał go dybuk. Landsman, żarliwy meloman, miał oko na małego narwańca i często wyciągał go z paskudnych tarapatów, w które Kałuszyner pakował się wskutek udręk duchowych i złej oceny sytuacji. Aż pewnego dnia zniknął z żoną znanego rosyjskiego sztarkiera, a pani Kałuszyner została z Worsztem i dobrą wolą wierzycieli. Jakiś czas później niektóre kawałki Natana Kałuszynera — wszakże nie klarnet sopranowy — znaleziono wyrzucone na brzeg w dokach Jakowy.

— A to pies tego gościa? — pyta Miśko, pokazując na scenę. W miejscu, gdzie Kałuszyner co wieczór stał i dął w stroik, siedzi kędzierzawy skundlony terier, biały w brązowe łatki, z czarną plamką na oku. Po prostu sobie siedzi i nadstawia uszy, jakby słyszał w mózgu echo muzyki lub głosu. Długi, luźny łańcuch łączy go z osadzonym w ścianie metalowym kółkiem.

— To Herszel — mówi Landsman. Wydaje mu się, że jakaś boleść majaczy w cierpliwej fizjonomii psa, w roztaczanej przezeń aurze spokojnej, psiej wytrwałości. Landsman odwraca wzrok. — Od pięciu lat tak siedzi.

— Wzruszające.

— Chyba tak. Szczerze mówiąc, bydlę przyprawia mnie o gęsią skórkę.

Pani Kałuszyner powraca, niosąc blaszaną miskę z kiszonymi pomidorami i ogórkami, koszyk bajgli z makiem i miseczkę kwaśnej śmietany. Balansuje tym wszystkim na lewym przedramieniu; w prawej ręce, rzecz jasna, ściska papierową spluwaczkę.

— Cudne marynaty — mówi Miśko, a gdy pochlebstwo nie działa, próbuje inaczej: — Fajny pies.

Doprawdy, myśli Landsman, wzruszający jest wysiłek, z jakim Miśko Szemec zawsze stara się nawiązać rozmowę. Im bardziej ludzie się zamykają, tym bardziej stary Miśko się stara. Już jako chłopiec taki był, chętny do kontaktów, zwłaszcza ze swoim próżniowo pakowanym kuzynem Mejerem.

— Pies to pies — mówi pani Kałuszyner. Z trzaskiem stawia na stole kiszonki i śmietanę, rzuca koszyk z bajglami, po czym wycofuje się na zaplecze, znów przy wtórze grzechotu koralików.

— No więc muszę cię prosić o przysługę — mówi Landsman, nie odrywając wzroku od psa, który tymczasem ugina artretyczne kolana i kładzie się na estradzie, wsparłszy łeb na przednich łapach. — I mam wielką nadzieję, że powiesz nie.

— Czy to ma coś wspólnego ze „skutecznym rozwiązaniem”?

— Kpisz sobie z tego pomysłu?

— Nie muszę — mówi Miśko. — Pomysł sam z siebie kpi. — Bierze z miski kiszony pomidor, macza go w kwaśnej śmietanie i zgrabnie wpycha do ust palcem wskazującym. Smakowita mieszanka pulpy i soku sprawia, że jego twarz wykrzywia grymas rozkoszy. — Bina dobrze wygląda.

— Też tak myślę.

— Trochę jak lesba.

— Zawsze tak mówiłeś.

— Ech, Bina, Bina. — Miśko posępnie kręci głową, a przecież jednocześnie w jakiś sposób wyraża szczere współczucie. — W poprzednim życiu pewnie była chorągiewką na wietrze.

— Uważam, że się mylisz — mówi Landsman. — Masz rację, ale się mylisz.

— Mówisz, że Bina nie jest karierowiczką?

— Wcale tego nie mówię.

— Zawsze taka była, Mejer. I to mi się w niej podobało. Bina to sprytna sztuka. Twardzielka. Dyplomatka. Obie strony, dół i góra, uważają, że jest wobec nich lojalna, a to niełatwo osiągnąć. To pod każdym względem materiał na inspektora. W każdej policji w każdym kraju na świecie.

— Była pierwsza w grupie — mówi Landsman. — Na akademii.

— Ale na wstępnym ty miałeś lepszy wynik.

— A tak — mówi Landsman. — Ja ci o tym wspominałem?

— Nawet amerykański szeryf ma dość rozumu, żeby zwrócić uwagę na Binę Gelbfisz — ciągnie Miśko. — Więc jeżeli ona próbuje sobie załatwić, żeby po Przejęciu znalazła się dla niej posada w policji Sitka, to ja nie zamierzam jej za to potępiać.

— Rozumiem, o co ci chodzi — mówi Landsman. — Tyle że ja tego nie kupuję. Ona nie dlatego wzięła tę robotę. Albo nie tylko dlatego.

— No to dlaczego?

Landsman wzrusza ramionami.

— Nie wiem — przyznaje. — Może skończyły się jej sensowne zajęcia.

— Mam nadzieję, że nie. Bo zanim się obejrzysz, znowu się postara być z tobą.

— Boże uchowaj.

— Okropność.

Landsman udaje, że trzykrotnie spluwa przez lewe ramię. Po chwili, właśnie gdy się zastanawia, czy ten przesąd ma jakiś związek z żuciem tytoniu, wraca pani Kałuszyner, wlokąc za sobą ciężkie kajdany żywota.

— Mam jajka na twardo — oznajmia złowieszczo. — Mam bajgle. Mam nóżki w galarecie.

— Tylko coś małego do picia, pani K. — prosi Landsman. — Miśko?

— Mineralkę — mówi Miśko. — Z kropelką limonki.

— Chcesz jeść — mówi ona, i nie jest to przypuszczenie.

— Czemu nie? — mówi Miśko. — No dobra, niech pani da ze dwa jajka.

Pani Kałuszyner zwraca się do Landsmana, który czuje na sobie wyzywający wzrok Miśka, jakby ten oczekiwał, że on, Landsman, zamówi śliwowicę. Mejer wyczuwa zmęczenie Miśka, jego rozdrażnienie i zniecierpliwienie nim i jego problemami. Pora, żeby wziął się w garść, nie? Niech znajdzie sobie coś, dla czego warto żyć, i weźmie się do roboty.

— Coca-cola — mówi Landsman. — Jeśli pani tak łaskawa.

Być może po raz pierwszy Landsman lub w ogóle ktokolwiek zrobił coś, co zdołało zaskoczyć wdowę po Natanie Kałuszynerze. Pani Kałuszyner unosi stalowosiwą brew, odwraca się i odchodzi. Miśko bierze kiszony ogórek, strząsa ziarna pieprzu oraz goździki, które przywarły do jego kostropatej zielonej skórki, miażdży go w zębach i aż krzywi się z zachwytu.

— Tylko kwaśna kobieta potrafi zrobić dobrą kiszonkę — mówi, po czym kpiąco, jakby od niechcenia dodaje: — Na pewno nie masz ochoty na piwo?

Landsman marzy o piwie, wręcz czuje na podniebieniu jego karmelową goryczkę. Na razie jednak piwo, którym poczęstowała go Ester-Malke, nie opuściło jego organizmu, choć z wszelkich oznak wynika, że spakowało już torby i jest gotowe do wyjścia. Propozycja czy też prośba, z którą postanowił zwrócić się do partnera, zaczyna wyglądać na najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy, z pewnością nie taki, dla którego warto żyć. Ale będzie musiał wystarczyć.

— Do diabła z tobą — mówi, wstając od stołu. — Muszę się odlać.

W męskiej toalecie Landsman natrafia na ciało elektrycznego gitarzysty. Siedząc przy stoliku w głębi Worsztu, często podziwiał grę tego żydka, który jako jeden z pierwszych zaimportował techniki i pozy amerykańskich i brytyjskich gitarzystów rockowych do świata bulgarów i frejlechów żydowskiej muzyki tanecznej. Żydek ma mniej więcej tyle samo lat co Landsman i tak samo jak on wychował się na Cyplu Halibuta; w przypływach pychy Landsman czasem porównuje siebie, a raczej swoją pracę w policji, do intuicyjnych, efekciarskich popisów tego człowieka, który teraz najwyraźniej zmarł albo stracił przytomność, trzymając cenną dłoń w misce klozetowej. Jego ciało ma na sobie czarny, skórzany trzyczęściowy garnitur i czerwony krawat-tasiemkę; słynne palce ogołocono z pierścionków, po których pozostały tylko widmowe wgniecenia, na kafelkach podłogi leży pusty i rozdęty portfel.