Выбрать главу

— Znasz ten wiersz na pamięć.

— Nauczyłem się. Ale zwróciłem uwagę na coś, co mnie zaniepokoiło. Więc postarałem się zapomnieć.

— Co takiego?

Landsman ignoruje pytanie, gdyż pojawia się pani Kałuszyner, niosąc jajka na twardo, sześć sztuk, obrane i ułożone na półmisku z sześcioma krągłymi wgłębieniami, każde w formie tłustego jajecznego zadka. Sól. Pieprz. Słoik musztardy.

— Może gdyby go spuścić ze smyczy — mówi Miśko, wskazując kciukiem Herszla — skoczyłby coś przekąsić?

— Lubi swoją smycz — mówi pani Kałuszyner. — Bez niej nie zaśnie. — Znów odchodzi.

— To mi działa na nerwy — mówi Miśko, patrząc na psa.

— Ja ciebie rozumiem.

Miśko soli jajko i odgryza spory kęs. Kwadratowe ślady jego zębów na białku przypominają blanki na murach obronnych.

— I co z tym wierszem? — pyta.

— Więc naturalnie — mówi Landsman — wszyscy uznali, że adresatką utworu ojca jest moja matka. Moja matka również.

— Pasowała do opisu.

— Panowała co do tego powszechna zgoda. Dlatego nigdy nikomu nie powiedziałem, co udało mi się wydedukować. To było moje pierwsze dochodzenie jako młodego szamesa.

— No i co?

— A to, że pierwsze litery wersów układały się w imię Caissa.

— Caissa? A co to za imię?

— Chyba po łacinie — mówi Landsman. — Caissa jest boginią szachistów.

Otwiera kieszonkowe szachy, kupione w drugstorze na placu Korczaka. Bierki wciąż tkwią tam, gdzie je umieścił dziś rano w mieszkaniu Tajcz-Szemeców, w pozycji ustawionej przez człowieka, który zwał siebie Emanuel Lasker. Albo przez jego zabójcę. Albo przez bladolicą Caissę, boginię szachistów, która wpadła się pożegnać ze swoim nieszczęsnym wyznawcą. Czarne mają tylko trzy piony, dwa skoczki, gońca i wieżę, białe zachowały większość figur oraz pionów, w tym jednego dochodzącego. Pozycja jest dziwnie chaotyczna, jakby partia przebiegała w sposób nieregularny i bezładny.

— Gdyby to było cokolwiek innego — mówi Landsman, unosząc przepraszająco dłonie. — Talia kart. Krzyżówka. Plansza do bingo.

— Kojarzę — mówi Miśko.

— Ale to musiała być niedokończona partia szachów. Niech to szlag!

Miśko odwraca szachownicę, patrzy na nią przez chwilę, po czym zerka na Landsmana. Pora, byś mnie poprosił, mówią jego wielkie, ciemne oczy.

— Tak. Jak wspominałem. Muszę cię o coś prosić.

— Nie — mówi Miśko. — Wcale nie musisz.

— Słyszałeś, co powiedziała. Widziałeś czarną etykietkę. To od początku była gówniana sprawa. A teraz Bina potwierdziła to oficjalnie.

— Wcale tak nie myślisz.

— Proszę cię, Miśko, chyba nie zaczniesz teraz szanować moich opinii? Skoro tak się narobiłem, żeby je podważyć?

Miśko coraz intensywniej wpatruje się w psa. Nagle wstaje, idzie do estrady, z łomotem wchodzi po trzech drewnianych schodkach i staje nad Herszlem. Wyciąga dłoń do powąchania. Pies dźwiga się do pozycji siedzącej i czyta nosem rękę Miśka: dzieci, gofry i wnętrze super sporta rocznik 1971. Miśko kuca z wysiłkiem, odpina smycz i ujmuje ciężki psi łeb.

— Wystarczy — mówi, patrząc Herszlowi w ślepia. — On nie wróci.

Pies wpatruje się w Miśka, jakby szczerze zainteresowany wiadomością, po czym chwiejnie staje na nogi, kuśtyka ku schodkom i ostrożnie z nich spada. Stukając pazurkami, zbliża się do Landsmana i podnosi wzrok, jakby szukał u niego potwierdzenia.

— Święta prawda, stary — mówi Landsman do psa. — Uzębienie się zgadzało. Sprawdzili.

Pies najwyraźniej się zastanawia, po czym, ku niebotycznemu zdumieniu Landsmana, kieruje się do wyjścia. Miśko patrzy na Landsmana karcąco: A nie mówiłem? Rzuca okiem na zasłonę z koralików, pośpiesznie odsuwa rygiel, przekręca klucz i otwiera drzwi. Pies wybiega truchtem, jakby miał pilny interes na mieście.

Miśko wraca do stołu z miną człowieka, który właśnie wyzwolił zagubioną duszę z koła karmy.

— Słyszałeś, co mówiła. Mamy dziewięć tygodni. Mniej więcej. Możemy poświęcić dwa dni. Będziemy robić wrażenie zajętych i pogrzebiemy trochę przy twoim zmarłym ćpunie.

— Spodziewacie się dziecka — mówi Landsman. — Będzie was pięcioro.

— Słyszę, co mówisz.

— Mówię, że pięcioro Tajcz-Szemeców będzie miało przesrane, jeśli ktoś pod byle pretekstem zechce odmówić wam karty stałego pobytu. Takim pretekstem niewątpliwie byłaby nagana za działanie wbrew poleceniom bezpośredniego przełożonego, że nie wspomnę o bezczelnym lekceważeniu polityki wydziału, choćby była kretyńska i tchórzliwa.

Miśko mruga i wkłada do ust kolejny kiszony pomidor. Przeżuwa i mówi z westchnieniem:

— Nigdy nie miałem siostry ani brata. Tylko kuzynów. Głównie Indian, ale oni nie chcieli mnie znać. Było jednak wśród nich dwoje Żydów. Kobieta, błogosławione niech będzie jej imię, nie żyje. Zostałeś mi tylko ty.

— Miśko, naprawdę jestem ci wdzięczny — mówi Landsman. — Chcę, żebyś o tym wiedział.

— Wal się — mówi Miśko po amerykańsku. — Idziemy do Einsteina czy nie?

— Tak — mówi Landsman. — Sądzę, że od tego powinniśmy zacząć.

Wstają od stołu, chcąc uregulować rachunek, gdy zza drzwi dobiega drapanie i ciche, przeciągłe skomlenie. Jest to wołanie ludzkie i żałosne, od którego Landsmanowi włos się jeży na karku. Otwiera drzwi. Pies znów gramoli się na estradę, gdzie zdążył już zedrzeć farbę do gołej deski, i siada z nadstawionymi uszami, nasłuchując grania zaginionego rogu, czekając cierpliwie, aż smycz zostanie mu przywrócona.

10

Północny koniec ulicy Pereca to wielka płyta, stalowe dźwigary i hermetyczne podwójne okna w metalowych ramach. Budynki w tej części Untersztatu, błyskawicznie montowane rękami ocaleńców na początku lat pięćdziesiątych, powstały jako maszyny do mieszkania o swoistej, szlachetnej brzydocie. Teraz jednak pozostała już tylko brzydota, starość i opuszczenie, puste witryny i szyby zalepione papierem. Pod numerem 1911, gdzie ojciec Landsmana chodził na zebrania Towarzystwa Edelsztat, zanim sklep ustąpił hurtowni kosmetyków, pluszowy kangur na wystawie prezentuje z sarkastycznym uśmieszkiem tekturową tablicę AUSTRALIA ALBO PLAJTA. Hotel Einstein mieści się pod 1906 i jak oznajmił jakiś wesołek na jego otwarciu, najbardziej przypomina klatkę na szczury, zamkniętą w akwarium. To ulubione miejsce samobójców w Sitka oraz — zgodnie z tradycją i statutem — siedziba Klubu Szachowego Einstein.

Melech Gajsztik, jeden z członków Klubu, w 1980 roku wygrał w Sankt Petersburgu mecz z Holendrem Janem Timmanem, zdobywając tytuł mistrza świata. Sitkanie, świeżo pamiętający Wystawę Światową, uznali triumf Gajsztika za kolejny dowód swej wartości i tożsamości jako narodu. Gajsztik miewał ataki szału i czarnej depresji, bywało, że plótł bez ładu i składu, lecz w atmosferze ogólnego święta przymknięto oczy na te wady.

Zwycięstwo Gajsztika dało jeden rezultat: kierownictwo Einsteina przekazało salę balową w bezpłatne użytkowanie Klubowi. Hotelowe wesela wyszły z mody, a poza tym hotel od lat starał się usunąć mamroczących, dymiących graczy z kawiarni, toteż Gajsztik dostarczył dyrekcji użytecznego pretekstu. Zamknięto główne drzwi do sali balowej, zostawiając jedynie wejście z wąskiej alejki na tyłach. Zdjęto piękny jesionowy parkiet, a podłogę pokryto wściekle kraciastym linoleum w kolorach sadzy, żółci i chirurgicznej zieleni. Modernistyczny żyrandol zastąpiono rzędami świetlówek przykręconych do wysokiego betonowego sufitu. Dwa miesiące później młody mistrz świata zjawił się w starej kawiarni, gdzie ongiś ojciec Landsmana zademonstrował, co potrafi, usiadł w boksie w głębi, wyjął rewolwer Colt.38 Detective Special i strzelił sobie w usta. W jego kieszeni znaleziono liścik, w którym napisał tylko: „Wolałem tak, jak było dawniej”.