— Czołem! — mówi detektyw do pejsatych. Pociera dłonie, po czym kładzie je na udach, rozpościerając palce. Brak tylko serwetki pod brodą, widelca i noża. — Jak leci?
Chasydzi podnoszą głowy, okazując zdumienie ze sztucznością i determinacją godną najgorszych aktorów na świecie.
— Nie chcemy żadnych kłopotów — oznajmia lubawiczer.
— Moje ulubione zdanie w języku żydowskim — mówi szczerze Miśko. — A może byście wzięli udział w dyskusji, co wy na to? Powiedzcie nam coś o Franku.
— Nie znaliśmy go — mówi lubawiczer. — O jakim Franku?
Bobower milczy.
— Bobower, przyjacielu — łagodnie zwraca się doń Landsman. — Twoje nazwisko?
— Nazywam się Saltiel Lapidus — mówi bobower. Oczy ma dziewczęce i nieśmiałe, palce splótł na denku kapelusza. — I nie wiem nic o niczym.
— Grałeś z Frankiem? Znałeś go?
Saltiel Lapidus pośpiesznie kręci głową.
— Tak — mówi lubawiczer. — Był nam znany.
Lapidus łypie wściekle na kolegę, lecz ten odwraca wzrok. Landsman zaczyna rozumieć. Pobożnym Żydom wolno grać w szachy — pośród gier stanowią one wyjątek — nawet w szabat. Ale Klub Szachowy Einstein jest niezłomnie świecką instytucją. Lubawiczer przyciągnął bobowera do tej świątyni bluźnierstwa w piątek rano, mimo że zbliża się szabat i obaj mają lepsze rzeczy do roboty. Obiecywał, że nic się nikomu nie stanie, bo w końcu, co to szkodzi? A teraz proszę.
Landsman czuje ciekawość, wręcz wzruszenie. Przyjaźń przekraczająca granice sekciarstwa nie jest, w jego doświadczeniu, zjawiskiem częstym. Już przedtem uderzył go fakt, że jeśli nie liczyć homoseksualistów, to tylko szachistom udaje się — nie bez napięć, niemniej bez przemocy — przerzucić w miarę solidny most nad przepaścią, która dzieli każdą parę ludzi.
— Widywałem go tutaj — oznajmia lubawiczer, nie odrywając wzroku od przyjaciela, jakby chcąc mu udowodnić, że nie ma się czego obawiać. — Tego, jak mu tam, Franka. Grałem z nim raz czy dwa. Moim zdaniem, był bardzo utalentowany.
— Fiszkin — wtrąca Rosjanin — przy tobie małpa jest Raúl Capablanca.
— A pan… — Landsman, wiedziony dziwnym przeczuciem, zwraca się do Rosjanina tym samym tonem. — Pan wiedział, że był uzależniony. Skąd?
— Detektywie Landsman — mówi Rosjanin z wyrzutem. — Pan mnie nie poznaje?
Rzekome przeczucie okazuje się jedynie zawieruszonym wspomnieniem.
— Wasilij Szytnowicer — odpowiada Landsman. Nie tak dawno, może dwanaście lat temu, aresztował pewnego młodego Rosjanina za współudział w handlu heroiną. Świeży imigrant i były przestępca, a także diler narkotyków, słabo mówiący po żydowsku, o bladych oczach, osadzonych zbyt blisko siebie, zdołał umknąć z chaosu, który nastąpił po upadku Trzeciej Republiki Rosyjskiej. — Od początku wiedziałeś, kim jestem.
— Przystojniak z pana. Trudno zapomnieć — mówi Szytnowicer. — I szykownie się pan ubiera.
— Szynowicer długo siedział w Butyrkach — informuje Landsman Miśka, mając na myśli słynne moskiewskie więzienie. — Miły facet. Handlował herą w kuchni tutejszej kawiarni.
— Pchałeś Frankowi heroinę? — pyta Miśko Szytnowicera.
— Ja jestem emeryt. — Wasilij Szytnowicer kręci głową. — Sześćdziesiąt cztery federalne miesiące w Ellensburgu w stanie Waszyngton. Gorzej niż w Butyrkach. Nigdy ja więcej nie dotknę tego świństwa, panowie śledczy, a jeśli nawet, to wierzcie mi, do Franka się nie zbliżam. Może jestem stuknięty, ale nie wariat.
Landsman czuje szarpnięcie i poślizg, jak wówczas, gdy koła przestają się obracać. Właśnie na coś wpadli.
— Dlaczego? — pyta Miśko, człowiek mądry i dobry. — Panie Szytnowicer, dlaczego pchając herę Frankowi, byłby pan wariatem?
Rozlega się stanowcze stuknięcie, trochę głuche, jakby ktoś kłapnął sztucznymi zębami. Welwel przewrócił króla.
— Poddaję — mówi. Zdejmuje okulary, wsuwa je do kieszeni i wstaje. Zapomniał o umówionym spotkaniu. Jest spóźniony do pracy. Jego matka wydzwania do niego na naddźwiękowej częstotliwości, którą rząd zarezerwował dla żydowskich matek, wzywających swoich synów na lunch.
— Siadać — rzuca Miśko, nie odwracając głowy.
Chłopak siada.
Szytnowicer ma skręt kiszek, przynajmniej tak się Landsmanowi wydaje.
— Złe mazel — mówi w końcu.
— Złe mazel — powtarza Landsman, nie ukrywając wątpliwości i zawodu.
— Jak płaszcz. Złe mazel jak kapelusz na głowie. Tyle złego mazel, że nie chce się jego dotykać ani nawet korzystać z tlenu w okolicy.
— Widziałem kiedyś, jak grał pięć partii naraz — wtrąca Welwel. — Po sto dolarów. Wszystkie wygrał. Potem widziałem, jak rzygał w zaułku.
— Panowie, proszę — mówi Saltiel Lapidus zbolałym tonem. — Nie mamy z tym nic wspólnego. Nic nie wiemy o tym człowieku. Heroina. Rzyganie w zaułkach. Proszę, i tak jest nam nieprzyjemnie.
— Nieswojo — podpowiada lubawiczer.
— Sorry — konkluduje Lapidus. — Nie mamy nic do powiedzenia. Więc proszę, czy możemy iść?
— Jasne — mówi Miśko. — Startujcie. Tylko najpierw podajcie nazwiska i namiary.
Wyciąga swój tak zwany notes, gruby plik karteczek, spięty nadnaturalnej wielkości spinaczem. Są wśród nich wizytówki, tabele pływów, listy spraw do załatwienia, poczet królów Anglii, teorie nabazgrane o trzeciej nad ranem, pięciodolarówki, zanotowane przepisy kulinarne, ciasno złożone papierowe serwetki z planem zaułka w South Sitka, gdzie zabito prostytutkę. Miśko przegląda kartki, aż znajduje niezapisany skrawek fiszki, który wręcza lubawiczerowi Fiszkinowi, podaje mu także ogryzek ołówka, ale nie, dziękuję, Fiszkin ma własne pióro. Zapisuje nazwisko, adres i numer szojfera, po czym przekazuje kartkę Lapidusowi, który robi to samo.
— Tylko — mówi Fiszkin — proszę do nas nie dzwonić. Nie przychodzić do domu. Błagam. Nie mamy nic do powiedzenia. Nie potrafimy wam nic powiedzieć o tym Żydzie.
Każdy gliniarz w Okręgu powinien uszanować milczenie chasyda. Odmowa odpowiedzi może się rozprzestrzenić, zgęstnieć i pogłębić niczym mgła, wypełniając całą dzielnicę pejsatych. Chasydzi, posiadający zręcznych prawników, przebicie polityczne i rozhasane gazety, potrafią okadzić niefortunnego śledczego, ba, nawet komisarza, straszliwym chasydzkim smrodem, który ustępuje dopiero, gdy świadek lub podejrzany zostanie zwolniony, a zarzuty — oddalone. Landsman musiałby mieć pełne poparcie wydziału albo przynajmniej jego szefowej, zanim odważyłby się wezwać Lapidusa i Fiszkina do tej kupy kompostu, jaką jest kontener wydziału zabójstw.
Ryzykuje spojrzenie w stronę Miśka, który ryzykuje lekkie potrząśnięcie głową.
— Idźcie — mówi Landsman.
Lapidus wstaje chwiejnie niczym człowiek pokonany przez własne kiszki. Wkładanie płaszcza i kaloszy przebiega z demonstracyjną, urażoną godnością, żelazna pokrywa kapelusza powraca na głowę centymetr po centymetrze, jakby ktoś ostrożnie zamykał właz kanalizacyjny. Żyd żałościwym okiem spogląda na Fiszkina, który zmiata swoją poranną nierozegraną do drewnianej skrzynki z wieczkiem na zawiasach. Ramię w ramię pejsaci oddalają się między stołami, odprowadzani ciekawym wzrokiem pozostałych graczy. Jednak przy drzwiach lewa noga Saltiela Lapidusa rozstraja się w miejscu naciągu: chasyd zatacza się, osuwa i łapiąc równowagę, chwyta towarzysza za ramię. Podłoga pod jego stopami jest gładka i pusta; według Landsmana, nie miał o co się potknąć.