— Jak to wierzbowerzy — mówi Miśko. — W którą stronę chcesz się założyć?
— Sugerujesz, że rebe już wszystko załatwił? Zielona karta dla każdego? — Landsman rozważa tę możliwość. Oczywiście wie, że organizacja przestępcza, taka jak gang wierzbowerów, nie może się rozwijać bez usłużnych pośredników i potajemnych lobbystów, bez regularnego oliwienia trybów władzy. Wierzbowerzy, ze swoim talmudycznym opanowaniem zasad działania systemów, zasobnymi kiesami i niewzruszonym obliczem, jakie prezentują zewnętrznemu światu, z pewnością sforsowali lub nagięli wiele mechanizmów kontrolnych. Ale żeby nabrać całą Służbę Imigracji i Naturalizacji jak automat do coca-coli za pomocą dolara na sznurku? — Nikt nie ma takiego przebicia — oznajmia. — Nawet rebe z Wierzbowa.
Miśko opuszcza głowę i lekko wzrusza ramionami, jakby nie chciał powiedzieć nic więcej w obawie, że rozpęta straszliwe moce, plagi, dopusty i święte trąby powietrzne.
— Tylko dlatego, że nie wierzysz w cuda.
13
Gdy pod drzwi Cymbalista, speca od granic, dociera z łoskotem wieść o Indianach w niebieskim gruchocie, dumie stanu Michigan, ów uczony stary pierdziel jest gotowy. Warsztat Cymbalista, kamienny, kryty blachą budynek, z wielkimi wrotami na rolkach, stoi na szerszym końcu brukowanego placu, który wykwita z wąskiego zaułka niczym nos rysunkowego Żyda. Zbiega się tutaj kilka krzywych uliczek, biegnących wzdłuż ścieżek wydeptanych ongiś przez dawno wymarłe ukraińskie kozy albo tury, wśród domów, które są wiernymi kopiami ukraińskich oryginałów. To disneyowski sztetl, czysty i schludny jak świeżo sfałszowane świadectwo urodzenia; gustownie rozrzucone brązowe i musztardowe domki, drewno, tynk i strzechy.
Naprzeciwko warsztatu Cymbalista, przy węższym końcu placu, wznosi się dom Heskela Szpilmana, dziesiątego z dynastii rabinów z Wierzbowa i również niezłego cudotwórcy. Trzy zgrabne klocki, nieskazitelnie otynkowane na biało, z mansardowymi łupkowymi dachami i wysokimi, wąskimi oknami, zamykanymi na okiennice, stanowią dokładną kopię tamtego domu w Wierzbowie — łącznie z niklowaną wanną na piętrze — w którym mieszkał ósmy rabin, dziadek żony obecnego. Wierzbowscy rabini, nawet zanim zajęli się praniem pieniędzy, przemytem i łapownictwem, wyróżniali się wśród konkurencji przepychem kamizelek, srebrną zastawą na szabatowym stole i miękkim włoskim obuwiem.
Spec od granic jest niski, wątły i wąski w ramionach. Podobno ma siedemdziesiąt pięć lat, lecz wygląda o dziesieć lat starzej: rzadkie, przydługie włosy barwy popiołu, zapadnięte ciemne oczy i skóra ziemista jak miąższ selera. Ubrany jest w sweter z wykładanym kołnierzem, zapinany na suwak, plastikowe granatowe sandały i białe skarpetki z dziurą na przerosły paznokieć lewego palucha. Spodnie w jodełkę upstrzone są plamami z żółtka, kwasu, smoły, żywicy epoksydowej, wosku do pieczęci, zielonej farby i krwi mastodonta. Koścista twarz speca składa się głównie z podbródka oraz nosa, specjalnie stworzonego przez ewolucję, aby zauważać, zgłębiać oraz badać wszelkie wykroczenia, błędy i luki; obfita popielata broda powiewa na wietrze niczym ptasi puch, zaczepiony na drucie kolczastym. Jest to ostatni człowiek, którego Landsman skłonny byłby prosić o radę lub pomoc, choćby miał przed sobą sto lat bezradności, ale stary pierdziel więcej wie o życiu pejsatych, niż Landsman kiedykolwiek się dowie.
Pod kamiennym łukiem wejścia do warsztatu młody kawaler bez zarostu trzyma nad głową Cymbalista parasol, osłaniając go przed padającym śniegiem. Czarny placek jego kapelusza zdobi centymetrowa warstwa pudru. Spec zwraca na niego tyle uwagi, co na drzewko w donicy.
— Jesteś jeszcze grubszy niż przedtem — mówi tytułem powitania na widok Miśka, który zmierza ku niemu zamaszystym krokiem, jakby wciąż dźwigał wojenny młot. — Wielki jak kanapa.
— A pan, profesorze Cymbalist — odgryza się Miśko, wymachując niewidzialną głowicą — pan wygląda jak coś, co wypadło z worka odkurzacza.
— Osiem lat nie zawracałeś mi głowy.
— Owszem, chciałem dać panu odpocząć.
— Miło z twojej strony. Szkoda tylko, że poza tym każdy Żyd z Okręgu, z tego ogryzka ziemi, niech go szlag, jak dzień długi wali mi w czajnik. — Odwraca się do kawalera z parasolem. — Herbata. Szklanki. Dżem.
Szepcząc aramejskie wezwanie do bezwzględnego posłuszeństwa, zamieszczone w Traktacie o hierarchii psów, kotów i myszy, kawaler otwiera drzwi i wszyscy wchodzą do środka. Przestrzeń hali, ogromna i pełna ech, dzieli się na umowny garaż, warsztat oraz biuro pod ścianą, otoczone murem stalowych szafek na mapy, oprawnymi w ramki dyplomami uznania i czarnymi tomami nieskończonego, bezdennego Prawa. Przez wielkie wrota wjeżdżają i wyjeżdżają furgonetki — trzy, wnosząc z troistych plam oleju na gładkiej cementowej posadzce.
Landsman, który dostaje pieniądze, a także i żyje po to, by dostrzegać wszystko, czego nie widzą normalni ludzie, w warsztacie speca od granic odnosi wrażenie, że dotąd nie poświęcał należytej uwagi sznurkom. Sznurkom, szpagatom, postronkom, powrozom, taśmom, żyłkom, linkom, cumom, drutom i kablom; z polipropylenu, konopi, kauczuku, miedzi, kevlaru, stali, jedwabiu, lnu, aksamitnej plecionki. Spec od granic zna na pamięć olbrzymie fragmenty Talmudu; topografię, geografię i geodezję ma w małym palcu; geometrię i trygonometrię stosuje odruchowo, jakby patrzył przez muszkę karabinu; ale tym, co stanowi o jego życiu i śmierci, jest jakość sznurka. Ten ostatni — mierzony w milach, wiorstach albo jak to czyni spec od granic, w łokciach — jest na ogół schludnie nawinięty na szpule zawieszone na ścianach lub nasadzone według rozmiarów na pionowe metalowe trzpienie. Mimo to wszędzie walają się splątane motki, ciernie, wyczesane kołtuny, ogromne, kolczaste, zawikłane przez elfy supły nici i drutu, latające po warsztacie niczym kłęby pustynnego szarłatu.
— Profesorze, to jest mój partner, detektyw Landsman — mówi Miśko. — Pan chce, żeby ktoś walnął panu w czajnik, proszę bardzo.
— Taki wypierdek jak ty?
— Niech mnie pan nie zachęca.
Landsman i profesor podają sobie ręce.
— Ja go chyba znam — mówi spec od granic, przyglądając się z bliska Landsmanowi, zezując jak na jedną z dziesięciu tysięcy swych map. — On złapał tego szaleńca Podolskiego. On wsadził Hajmana Czarnego do więzienia.
Landsman sztywnieje i rozpościera ekran ochronny, szykując się na wybuch furii. Hajman Czarny, wierzbower, pracz dolarów i właściciel sieci wypożyczalni kaset, wynajął dwóch filipińskich szloserów — płatnych zabójców — żeby zabezpieczyć niepewny interes. Miał jednak pecha, bo najlepszą wtyką Landsmana jest niejaki Benito Taganes, filipiński król pączków w chińskim stylu. Zdobyte przez Benita informacje doprowadziły Landsmana do zajazdu przy lotnisku, gdzie nieszczęśni szloserzy czekali na samolot. Ich zeznania okazały się wystarczające, by pogrążyć Czarnego pomimo wysiłków najgrubszego kalibru adwokatów, jakich można kupić za Wierzbowskie pieniądze. Jak dotąd Hajman Czarny pozostaje jedynym wierzbowerem w Okręgu Sitka, którego udało się oskarżyć i skazać za przestępstwo kryminalne.
— Spójrz tylko na niego. — Dolna część twarzy Cymbalista odrywa się od reszty. Zęby ma jak kościane piszczałki organów, śmiech grzechocze niczym garść zardzewiałych widelców rzuconych o ziemię. — On myśli, że ci ludzie mnie obchodzą, żeby im lędźwie zwiędły tak jak dusze. — Spec przestaje rechotać. — Co, myślałeś, że jestem jednym z nich?
Chyba jeszcze nigdy nie zadano Landsmanowi równie zabójczego pytania.