Выбрать главу

— Nie, panie profesorze — odpowiada. Miał wątpliwości, czy Cymbalist naprawdę jest profesorem, lecz na ścianie biura, nad głową kawalera, który wciąż zmaga się z czajnikiem elektrycznym, dostrzega oprawione zaświadczenia i dyplomy jesziwy w Warszawie (1939), Wolnego Kraju Polskiego (1950) i Szkoły Manualnej i Technicznej Bronfmana (1955). A także haskamy, rabinackie certyfikaty w skromnych czarnych ramkach, wystawione chyba przez wszystkich rabinów w Okręgu, od najmarniejszego do najsławniejszego. Landsman jeszcze raz ostentacyjnie mierzy Cymbalista wzrokiem, lecz widzi już wyraźnie — świadczy o tym nawet wielka jarmułka, skrywająca łuszczycę, wymyślnie haftowana srebrną nicią — że spec od granic nie jest wierzbowerem. — Nigdy nie popełniłbym takiego błędu.

— Nie? A ożeniłbyś się z jedną z nich, tak jak ja? Taki błąd byś popełnił?

— Co się tyczy małżeństwa, to wolę, żeby błędy robił kto inny — mówi Landsman. — Na przykład moja była żona.

Cymbalist prowadzi ich za dębowy stół do map, i wskazuje krzesła przy sporym, zamykanym na klucz sekretarzyku. Po drodze chwyta za ucho kawalera, który nie zdążył zejść mu z drogi.

— Co ty wyprawiasz? — Łapie chłopca za rękę. — Te paznokcie! Fuj! — Odrzuca dłoń jak kawałek nieświeżej ryby. — No, idź już, idź. Połącz się przez radio z tymi idiotami. Dowiedz się, gdzie są, co robią i dlaczego to tak długo trwa.

Nalewa wody do czajnika i wrzuca garść herbaty, która podejrzanie przypomina posiekany sznurek.

— Patrolują jeden eruw. Jeden! Dwunastu ludzi u mnie pracuje, a żeby choć jeden umiał się nie zgubić, szukając nogi w skarpetce!

Co prawda, Landsman bardzo się starał, by nie poznawać pojęć takich jak eruw, wie jednak, że chodzi o typowy rytualny, żydowski wykręt, kant zrobiony temu kurewskiemu wszechnadzorcy, Panu Bogu. Ma on związek z udawaniem, że słupy i druty telefoniczne stanowią swego rodzaju framugi i że przywiązując do nich sznurek, można wydzielić pewien obszar, który nazywa się eruw. Tak wyznaczony teren — dzięki Cymbalistowi i jego ekipie należy doń niemal cały Okręg — staje się wówczas jakby domem, co pozwala pobożnemu Żydowi ominąć szabatowy zakaz przenoszenia przedmiotów w miejscu publicznym i na przykład iść do bożnicy z kilkoma pigułkami alka-seltzer w kieszeni bez popełnienia grzechu. Przy dostatecznej ilości sznurka i słupów, twórczo wykorzystując istniejące mury, płoty, wzgórza i rzeki, da się ogrodzić praktycznie każde miejsce i nazwać je eruw.

Ale ktoś musi określić te granice, rozpoznać teren, a potem dbać o sznurek i słupy oraz strzec urojonych murów przed kaprysami pogody, wandali, niedźwiedzi i firmy telekomunikacyjnej. I tu właśnie wkracza spec od granic. Rynek sznurków i słupów to jego działka. Wierzbowerzy dopadli go pierwsi i niebawem, dzięki stosowanej przez nich taktyce silnej ręki, inne odłamy chasydów z Satmaru, Bobowej, Lubawicz i Góry Kalwarii jeden po drugim zaczęły polegać na jego usługach i kompetencjach. Kiedy pojawia się pytanie, czy jakiś kawałek chodnika, brzeg jeziora lub otwarte pole należy do eruwu, Cymbalist, sam niebędący rabinem, jest dla wszystkich rabinów ostateczną instancją. Od jego map, ludzi i szpul nylonowej żyłki zależy stan duszy każdego pobożnego Żyda w Okręgu; niektórzy nawet twierdzą, że to najpotężniejszy człowiek w mieście. Dlatego właśnie wolno mu teraz zasiąść w samym środku Wierzbowskiej Wyspy za masywnym dębowym sekretarzykiem o siedemdziesięciu dwóch przegródkach i wypić szklankę herbaty z gliniarzem, który posadził Hajmana Czarnego.

— Co z tobą? — mówi Cymbalist do Miśka, sadowiąc się z piskiem gumy na nadmuchiwanej poduszce w kształcie obwarzanka. Ze sztangi na biurku wyjmuje paczkę broadwayów. — Po co ty chodzisz i straszysz ludzi tym swoim młoteczkiem?

— Mój partner był rozczarowany powitaniem — wyjaśnia Miśko.

— Jakoś brakowało mi szabatowej serdeczności — dodaje Landsman, zapalając własnego papierosa.

Cymbalist popycha ku niemu trójkątną miedzianą popielniczkę, opatrzoną napisem KRASNY: TRAFIKA I PAPETERIA. Trafika Krasnego, w której Izydor Landsman co miesiąc kupował egzemplarz „Chess Review”, z wypożyczalnią książek, przechowalnią encyklopedii i cygar oraz własną, doroczną nagrodą za poezję, już dawno została unicestwiona przez sieć amerykańskich supermarketów. Ale prozaiczny widok popielniczki sprawia, że akordeon serca Landsmana wydaje tęskne sapnięcie.

— Dwa lata oddałem tym ludziom — mówi Miśko. — Można by pomyśleć, że przynajmniej niektórzy mnie pamiętają. Aż tak łatwo o mnie zapomnieć?

— Coś ci powiem, panie śledczy. — Gumowy obwarzanek znowu piszczy: to Cymbalist zrywa się, by nalać herbaty do trzech brudnych szklanek. — Rozmnażają się w takim tempie, że ci, których dzisiaj widzisz na ulicy, to nie są ci sami, których poznałeś osiem lat temu, tylko ich wnuki. W dzisiejszych czasach już przy narodzinach są w ciąży.

Podaje gościom parujące szklanki, zbyt gorące, by dało się je utrzymać. Landsman dmucha na poparzone palce. Herbata pachnie trawą, owocem róży i dalekim tchnieniem wiosny.

— Wciąż się robi nowych Żydów — zauważa Miśko, wpuszczając do herbaty łyżeczkę dżemu. — Ale nie powstają dla nich nowe miejsca.

— To prawda. — Cymbalist sadowi na poduszce kościsty zadek. — Dla Żydów nastały dziwne czasy — mówi, krzywiąc się z bólu.

— Najwyraźniej nie tutaj — mówi Landsman. — Na Wierzbowskiej Wyspie życie toczy się jak zwykle. Kradzione bmw w każdym garażu i gadający kurczak w każdym garnku.

— Ci ludzie niczym się nie przejmują, póki rebe nie każe im się przejąć — oznajmia Cymbalist.

— Może nie ma się czym przejmować — zamyśla się Miśko. — Może rebe już rozwiązał problem.

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Ani przez chwilę w to nie uwierzę.

— No to sobie nie wierz.

Brama odsuwa się na rolkach i do garażu wjeżdża biała furgonetka z lśniącą maską śniegu na przedniej szybie. Ze środka wytaczają się czterej mężczyźni w żółtych kombinezonach, z czerwonymi nosami i brodami zwiniętymi w czarne siatki. Głośno smarkają i przytupują z zimna, więc Cymbalist podchodzi do nich i trochę wrzeszczy. Okazuje się, że przy zbiorniku wodnym w pobliżu parku Szolema Alejchema wystąpił mały problem, bo jakiś kretyn z rady miejskiej postawił ściankę do piłki ręcznej w samym środku umownych drzwi między latarniami. Pracownicy ciężkim krokiem idą do stołu z mapami na środku biura i kiwając z namysłem głowami, patrzą, jak Cymbalist wyciąga i rozwija stosowny plan. Przez chwilę ćwiczą mięśnie twarzy, robiąc wrogie miny do Miśka i Landsmana, a potem już nie zwracają na nich uwagi.

— Powiadają, że spec ma mapy sznurków we wszystkich miastach, gdzie dziesięciu Żydów kiedykolwiek zderzyło się nos w nos — zwraca się Miśko do Landsmana. — Od Jerycha poczynając.

— Sam puściłem w obieg tę plotkę — oświadcza Cymbalist, nie odrywając wzroku od planu. Odnajduje właściwe miejsce, a jeden z chłopaków ogryzkiem ołówka szkicuje na nim ściankę do piłki ręcznej. Cymbalist szybko wytycza obejście, klin w wielkim, wyimaginowanym murze eruwu, mający szansę utrzymać się do jutrzejszego zachodu słońca, po czym wysyła ekipę do Harkawy, by związali plastikową żyłką latarnie na wschód od parku Szolema Alejchema, co pozwoli tamtejszym satmarczykom wyprowadzać psy bez narażania dusz na szwank.

— Przepraszam — mówi, wstając zza biurka i znów się krzywiąc. — Siedzenie na tyłku już nie sprawia mi przyjemności. Nu, więc co mogę dla was zrobić? Wątpię, by sprowadziło was tu pytanie o reszus harabim.

— Profesorze Cymbalist, prowadzimy dochodzenie w sprawie zabójstwa — tłumaczy Landsman — i mamy powody sądzić, że zmarły był wierzbowerem albo miał powiązania z Wierzbowską Wyspą, przynajmniej przez pewien czas.