— Powiązania — powtarza spec, szczerząc stalaktyty zębów. — Tak, mam o nich pewne pojęcie.
— Mieszkał w hotelu na ulicy Maksa Nordaua pod nazwiskiem Emanuel Lasker.
— Lasker? Jak ten szachista? — Na żółtawym pergaminowym czole Cymbalista pojawia się zmarszczka, w głębi oczodołów błyska krzesiwo: zaskoczenie, zdziwienie, ognik pamięci. — Kiedyś zajmowałem się tą grą — wyjaśnia. — Dawno temu.
— Ja też — mówi Landsman. — Nasz zmarły również, do samego końca. Znaleźliśmy przy nim szachownicę z rozstawioną pozycją. Czytał książkę Siegberta Tarrascha. I członkowie Klubu Szachowego Einstein go rozpoznali. Nazywali go Frank.
— Frank — powtarza spec, nadając wyrazowi jankeskie, nosowe brzmienie. — Frank, Frank, Frank. Naprawdę tak miał na imię? To u Żydów pospolite nazwisko, ale nie imię. Jest pan pewien, że ten Frank był Żydem?
Miśko i Landsman zerkają na siebie. Niczego nie są pewni. Filakterie w nocnej szafce mogły zostać podłożone, mógł je również zostawić poprzedni mieszkaniec pokoju 208. W Einsteinie nikt nie potwierdził, że narkoman Frank chodził do bożnicy, żeby kiwać się na stojąco w uścisku modlitwy.
— Mamy powody przypuszczać — powtarza Miśko niewzruszenie — że pochodził z Wierzbowa.
— Jakie powody?
— Było kilka latarni — mówi Landsman — więc rozciągnęliśmy między nimi sznurek.
Sięga do kieszeni i wyciąga kopertę. Wyjmuje wykonane przez Szpringera zdjęcie i pokazuje specowi od granic, który odsuwa je na odległość ręki i od razu orientuje się, że ma przed sobą trupa. Nabiera tchu i ściąga wargi, szykując się do rzetelnej profesorskiej analizy przedstawionych dowodów — rozpoznanie zmarłego, powiedzmy sobie szczerze, to przyjemne urozmaicenie w jego życiu — lecz znów spogląda na polaroid i na mgnienie oka przestaje kontrolować wyraz twarzy. Natychmiast się opanowuje, ale Landsman już wie: ten człowiek właśnie dostał cios w brzuch. Powietrze zeń uchodzi, krew odpływa mu z policzków, lśniące fachową inteligencją oko przygasa. Przez moment oczom Landsmana jawi się jakby pośmiertna fotografia speca od granic. Po czym twarz Cymbalista się rozjaśnia. Miśko i Landsman odczekują chwilę, a potem jeszcze chwilę; Landsman pojmuje, że stary pierdziel ze wszystkich sił pracuje nad sobą, że wciąż jeszcze ma nadzieję. Że pragnie, by słowa: „Panowie, nigdy w życiu nie widziałem tego człowieka”, zabrzmiały w jego ustach przekonująco, stanowczo, prawdziwie.
— Profesorze, kto to był? — pyta w końcu Miśko.
Cymbalist odkłada zdjęcie na biurko i patrzy na nie, nie dbając już o wyraz oczu i ust.
— Aj, ten chłopiec — wzdycha. — Ten słodki, kochany chłopiec.
Z kieszeni zapinanego na suwak swetra wyciąga chustkę, ociera łzy i wydaje jedno jedyne charknięcie. To straszny dźwięk. Landsman przelewa resztkę jego herbaty do swojej szklanki, z tylnej kieszeni wyciąga flaszkę, którą zarekwirował rano w toalecie męskiej Worsztu, po czym nalewa mu wódki na dwa palce.
Stary pierdziel wychyla alkohol jednym haustem. Następnie wsuwa chustkę do kieszeni i zwraca Landsmanowi fotografię.
— Uczyłem tego chłopca grać w szachy — mówi. — Znaczy, kiedy jeszcze był chłopcem. Kiedy był dzieckiem. Przepraszam, chyba gadam od rzeczy. — Sięga po broadwaya, ale papierosy się skończyły, co dostrzega dopiero po dobrej chwili. Daremnie grzebie zakrzywionym palcem w pustej paczce, jakby szukał ostatniego orzeszka w foliowym opakowaniu, aż wreszcie Landsman częstuje go swoimi. — Dziękuję, Landsman. Dziękuję.
Długo milczy. Siedzi bez ruchu, zagapiony w tlący się papieros, w końcu jednak zezuje z przepastnych oczodołów w stronę Miśka i rzuca Landsmanowi ukradkowe spojrzenie szulera. Już otrząsnął się z szoku: teraz próbuje nakreślić plan sytuacji, wyznaczyć linie, których nie wolno mu przekroczyć, oraz bramy, których przejście grozi utratą duszy. Jego dłoń, włochaty, cętkowany krab, wyciąga odnóża w stronę telefonu na biurku. Jeszcze chwila, a prawda i ciemność życia zostaną oddane w pacht zręcznym adwokatom.
Słychać łoskot toczącej się bramy. Cymbalist podrywa się z jękiem ulgi, lecz tym razem Miśko jest szybszy. Wstaje i kładzie ciężką dłoń na ramieniu starca.
— Profesorze, niech pan siada — mówi. — Błagam. Powoli, jeśli nie może pan inaczej, jednak proszę, niech pan posadzi tyłek na tym obwarzanku. — Nie zabiera dłoni, przeciwnie, lekko dociska Cymbalista, dając znak głową Landsmanowi. — Mejer?
Landsman idzie przez halę do bramy, staje przed wjeżdżającą furgonetką i wysoko unosi odznakę, jakby dzięki niej zyskał moc powstrzymania dwutonowego chevroleta. Samochód hamuje z piskiem opon, który odbija się echem od zimnych kamiennych ścian warsztatu. Okno od strony kierowcy otwiera się, ukazując człowieka Cymbalista w pełnym rynsztunku: broda w siatce, żółty kombinezon i grymas niechęci na twarzy.
— Co jest, panie śledczy?
— Idź się przejechać — mówi Landsman. — My tu rozmawiamy. — Wyciąga ramię, chwyta skulonego w dyspozytorni kawalera za kołnierz długiego płaszcza, wlecze go jak szczeniaka do furgonetki i czule wpycha do środka. — I weź ze sobą tego picusia.
— Szefie? — woła kierowca do Cymbalista.
Po chwili spec od granic kiwa głową i gestem każe mu odjechać.
— Ale co ja mam ze sobą zrobić? — zwraca się kierowca do Landsmana.
— Nie mam pojęcia — odpowiada Landsman i z trzaskiem zamyka drzwi. — Jedź i kup mi jakiś ładny prezent.
Z całej siły wali w maskę furgonetki, która wytacza się z powrotem w burzę śnieżnych nitek, jak sznurki speca od granic oplatające fasady zrekonstruowanych domów i gorejące siwe niebo. Landsman zasuwa bramę i zamyka ją na rygiel.
— Nu, to może zaczniemy od początku? — zwraca się do Cymbalista, znów zasiadając na krześle. Zakłada nogę na nogę i zapala papierosy dla nich obu. — Mamy mnóstwo czasu.
— No, profesorze — mówi Miśko. — Znał pan ofiarę od dziecka, tak? I te wszystkie wspomnienia krążą teraz panu po głowie. Wiem, że to przykre, ale kiedy już pan zacznie, od razu poczuje się pan lepiej, zobaczy pan.
— Nie o to chodzi — szepcze spec od granic. — To… Nie o to chodzi. — Przyjmuje od Landsmana zapalonego papierosa i tym razem prawie całego wypala w milczeniu. Jest wykształconym żydkiem i lubi mieć porządek w rozumie.
— Na imię mu Menachem — odzywa się w końcu. — Znaczy Mendel. Ma, znaczy miał, trzydzieści osiem lat, rok więcej niż pan, śledczy Szemec, ale urodził się tego samego dnia. Piętnastego sierpnia, mam rację? Tak? No, widzi pan. Moja szafka z mapami jest tutaj. — Puka się w łysą czaszkę. — Z mapami Jerycha, śledczy Szemec, Jerycha i Tyru.
Pukanie w szafkę trochę wymyka się spod kontroli i Cymbalist strąca sobie jarmułkę z głowy. Chwyta ją w locie, przy okazji obsypując popiołem cały sweter.
— Iloraz inteligencji Mendla wynosił sto siedemdziesiąt — mówi. — Mając osiem czy dziewięć lat, chłopak czytał po hebrajsku, aramejsku, judeohiszpańsku, po grecku i po łacinie. Najtrudniejsze teksty, najbardziej zawiłe logiczne wywody. Już wtedy był o wiele lepszym szachistą, niż ja kiedykolwiek mógłbym zostać. Świetnie pamiętał zapis partii: wystarczyło, że raz go zobaczył i bezbłędnie odtwarzał ruch po ruchu, na desce albo w głowie. Kiedy podrósł i nie pozwalano mu już tyle grać, rozgrywał słynne partie w pamięci, znał ich ze trzysta albo czterysta.
— Podobnie mówiono o Melechu Gajsztiku — wtrąca Landsman. — Że miał głowę do szachów.