Выбрать главу

— Melech Gajsztik! — prycha Cymbalist. — To był dziwoląg. To nie było ludzkie, jak on grał. Miał umysł jak jakiś robal, myślał tylko o tym, żeby kogoś pożreć. Był chamski. Brudny. Wredny. Mendele ani trochę go nie przypominał. Robił zabawki dla swoich sióstr, lalki z filcu i klamerek do bielizny, domki z pudełek po płatkach owsianych. Zawsze miał klej na palcach i klamerkę z namalowaną buzią w kieszeni. Dawałem mu szpagat na włosy dla tych lalek. Osiem siostrzyczek chodziło za nim, trzymając się jego nogawek. Oswojona kaczka dreptała za nim jak pies. — Kąciki cienkich brązowych warg Cymbalista drgają i unoszą się. — Nie do wiary, ale udało mi się nawet doprowadzić do meczu między Mendlem i Melechem Gajsztikiem. To nie było trudne: Gajsztik nigdy nie miał pieniędzy, za to miał długi i za odpowiednią kasę zagrałby nawet z nachlanym niedźwiedziem. Mendel liczył sobie wtedy dwanaście lat, a Gajsztik dwadzieścia sześć, i rok później zdobył mistrzostwo świata w Petersburgu. Zagrali trzy partie w moim warsztacie, wówczas przy alei Ringelbluma, pamięta pan, inspektorze? Za mecz z Mendlem dałem Gajsztikowi pięć tysięcy dolarów. No i chłopak wygrał pierwszą oraz trzecią partię, a w drugiej, grając czarnymi, zdołał wymusić remis. Nic dziwnego, że Gajsztik był zadowolony, że mecz odbywa się w sekrecie.

— W sekrecie? — dopytuje się Landsman. — Dlaczego w sekrecie?

— Dlatego, że ten chłopiec — mówi spec od granic — ten, który umarł w hotelu na ulicy Maksa Nordaua… To nie najlepszy hotel, jak przypuszczam?

— Raczej podły — mówi Landsman.

— Dawał sobie w żyłę?

Landsman przytakuje i po kilku trudnych sekundach Cymbalist kiwa głową.

— No tak. Oczywiście. Więc musiałem wszystko utrzymać w tajemnicy z tego powodu, że chłopiec miał zakaz gry w szachy z obcymi. Jednak jego ojciec dowiedział się o meczu z Gajsztikiem, do dziś nie wiem, w jaki sposób. Ledwie mi się upiekło. Moja żona była spokrewniona z ojcem Mendla, a mimo to niewiele brakowało, bym stracił haskamę. Musiałbym zwijać interes: całą swoją firmę zbudowałem na tym certyfikacie.

— Z jego ojcem? To znaczy… Chce pan powiedzieć… z Heskelem Szpilmanem? — mówi Miśko. — Człowiek na zdjęciu to syn rabina z Wierzbowa?

Landsman nagle uświadamia sobie, jaka cisza panuje w kamiennej hali na zasypanej śniegiem Wierzbowskiej Wyspie, gdy nadciąga zmierzch i sprofanowany tydzień oraz świat, który go sprofanował, sposobią się do skoku w płomień dwóch świec.

— Tak jest — mówi Cymbalist. — Mendel Szpilman. Jedyny syn. Miał brata bliźniaka, który urodził się martwy. Później uznano, że to znak.

— Znak czego? — pyta Landsman. — Że będzie geniuszem? Że skończy jako ćpun w zapchlonej norze w Untersztacie?

— Nie — mówi Cymbalist. — Tego nikt nie przewidział.

— Podobno… Powiadają, że… — zaczyna Miśko. Wykrzywia twarz i zaciska powieki, jakby wiedział, że to, co zaraz powie, rozdrażni Landsmana lub wzbudzi jego wzgardę. Po chwili jednak otwiera orzechowe oczy. Postanawia odpuścić; nie potrafi się zmusić, żeby powtarzać te dyrdymały. — Mendel Szpilman. Dobry Boże. Krążyły różne historie…

— Mnóstwo historii — mówi Cymbalist. — Same historie, aż skończył dwadzieścia lat.

— Jakie historie? — pyta Landsman, wkurzony jak się patrzy. — Historie o czym? Gadać mi tu natychmiast, do cholery.

14

A więc Cymbalist opowiada im historię o Mendlu. Pewna kobieta, mówi, umierała na raka w Szpitalu Miejskim w Sitka. Powiedzmy, że była to jego znajoma. Działo się to dawno temu, w 1973 roku. Kobieta dwukrotnie owdowiała: jej pierwszego męża, szulera, jeszcze przed wojną zastrzelili w Niemczech sztarkierzy, drugi, fachowiec zatrudniony w firmie Cymbalista, zaplątał się w linię wysokiego napięcia. Cymbalist postanowił wesprzeć wdowę gotówką i przychylnością. Tak się poznali i możliwe, że się w sobie zakochali. Byli za starzy na głupie namiętności, starali się więc być namiętni, nie będąc głupimi. Ona, smagła i szczupła, przyzwyczaiła się zresztą powściągać swe zachcianki. Utrzymywali swój romans w tajemnicy, zwłaszcza przed panią Cymbalist.

Żeby odwiedzać chorą przyjaciółkę w szpitalu, Cymbalist musiał uciekać się do podstępów i chytrości. Przekupywał salowe. Spał na ręczniku rozłożonym na podłodze, skulony między jej łóżkiem a ścianą. W półmroku, gdy kochanka wołała go z morfinicznej dali, wlewał wodę między jej spękane wargi i chłodził czoło wilgotną ściereczką. Zegar na szpitalnej ścianie mruczał do siebie i minutową wskazówką nerwowo odcinał kawałki nocy. Rankiem Cymbalist przepełzał do warsztatu w alei Ringelbluma — żonie mówił, że sypia w warsztacie, bo okropnie chrapie — i czekał na chłopca.

Mendel Szpilman przychodził zagrać z nim w szachy po modlitwie i lekcjach prawie każdego ranka. Szachy były dozwolone, chociaż, zdaniem rabinatu Wierzbowskiego i szerszej społeczności wiernych, chłopak tylko marnował czas. Im starszy był Mendel — im błyskotliwsze wyniki osiągał, im jaśniej lśniła gwiazda jego nad wiek rozwiniętych zdolności — tym bardziej bolesne wydawało się to marnotrawstwo. Nie chodziło wyłącznie o świetną pamięć Mendla, giętkość rozumowania, opanowanie teorii precedensu, historii i prawa. Nie — albowiem Mendel Szpilman nawet jako dziecko intuicyjnie wyczuwał bezładny przepływ ludzkich spraw, który tyleż napędza Prawo, co pozostaje zależny od misternego układu prawnych kanałów i śluz. Strach, zwątpienie, żądza, nieuczciwość, złamane śluby, morderstwo i miłość, niepewność zamierzeń boskich i ludzkich — mały Mendele widywał je wszystkie nie tylko w postaci aramejskich abstrakcji, lecz także w gabinecie swego ojca, odziane w ciemną serżę i znajomy, soczysty język codziennego życia. A jeśli Prawo, którego uczył się w Wierzbowskim sądzie, siedząc u stóp bandy łobuzów i oszustów, wzbudzało czasem jego wątpliwości, to nigdy tego nie okazywał. Ani jako pełne wiary dziecko, ani owego dnia, kiedy wreszcie odwrócił się do nich plecami. Jego umysł był z rodzaju tych, które potrafią objąć i rozważyć wzajemnie sprzeczne twierdzenia i nie tracą przy tym równowagi.

Szpilmanowie, dumni z doskonałości Mendla jako syna i uczonego, tolerowali, acz niechętnie, ludyczną stronę jego charakteru. Chłopiec wciąż płatał rozmaite psikusy, stroił sobie żarty, urządzał przedstawienia, w których obsadzał swoje siostry, swoje ciotki, swoją kaczkę. Niektórzy dotąd sądzą, że największy cud, jakiego kiedykolwiek dokonał, polegał na przekonaniu swego potężnego ojca, by ten zgodził się wystąpić w roli królowej Waszti w dorocznym przedstawieniu purymowym. Och, widzieć, jak ten surowy władca, ta istna góra godności, ten potworny ogrom drobi wytwornie na obcasach! A ta blond peruka! Te szminki i róże, pajetki i bransoletki! Była to chyba najohydniejsza kobieca przebieranka, jaką kiedykolwiek stworzyło wszechświatowe żydostwo, ale ludzie ją uwielbiali. A także uwielbiali Mendla, bo umiał do niej doprowadzić, i to rokrocznie. Ale był to również kolejny dowód miłości, jaką Heskel Szpilman darzył swego syna. I właśnie ta wyrozumiała miłość pozwalała Mendlowi co dzień marnować godzinę na szachy, pod warunkiem że jego przeciwnik będzie kimś ze społeczności Wierzbowskiej Wyspy.

Mendel wybrał speca od granic, jedynego outsidera spośród nich. Był to mały pokaz buntu bądź przewrotności, który w późniejszych latach przywoływano przy pewnych okazjach. Niemniej w Wierzbowskiej orbicie tylko Cymbalist miał minimalną szansę pokonania Mendla.

— Jak ona się czuje? — zapytał Mendel pewnego ranka, gdy przyjaciółka speca od granic już od dwóch miesięcy leżała w szpitalu, właściwie na wykończeniu.