Выбрать главу

— Ładnie tam na górze — mówi, wróciwszy do holu, kuszącego urodą popielniczek, pożółkłych kanap oraz stolików, przy których niekiedy widuje się starszych mieszkańców hotelu, zabijających godzinkę lub dwie partyjką bezika. — Powinienem częściej tam bywać.

— A piwnice? — pyta Tenenbojm. — Do nich też zajrzysz?

— Piwnice — powtarza Landsman, a serce skacze mu w piersi nagłym ruchem konia szachowego. — Chyba powinienem.

Landsman to na swój sposób twardziel, skłonny do podejmowania dzikiego ryzyka. Mówiono o nim, że jest cyniczny i lekkomyślny, że to momzer i zwariowany skurwysyn. Patrzył w oczy sztarkierom i psychopatom, był ostrzeliwany, topiony, bity, przypalany i podtapiany. Ścigał podejrzanych w ogniu walk ulicznych i daleko w kraju niedźwiedzi. Wysokości, tłumy, węże, pożary, psy tresowane w nienawiści do policjantów — wszystko to zbywał wzruszeniem ramion i robił swoje. Lecz w miejscach ciasnych i pozbawionych światła najgłębsza, zwierzęca jaźń Mejera Landsmana doznaje skurczu. To coś, o czym wie tylko jego była żona: detektyw Landsman boi się ciemności.

— Chce pan, żebym z panem poszedł? — proponuje Tenenbojm, niby od niechcenia, choć z taką wrażliwą starą przekupką jak on nigdy nie wiadomo.

Landsman udaje, że wzgardził ofertą.

— Tylko daj mi tę cholerną latarkę.

Piwnice tchną zwykłą wonią kamfory, oleju grzewczego i zimnego kurzu. Landsman szarpie za łańcuszek, zapalając gołą żarówkę, wstrzymuje oddech i daje nura w głąb.

U stóp schodów znajduje się wyłożony korkiem pokój rzeczy znalezionych, gdzie pod ścianami stoją regały i półki wypełnione tysiącem pozostawionych w hotelu przedmiotów. Buty bez pary, futrzane czapki, trąbka, nakręcany zeppelin. Zbiór woskowych wałków do gramofonu z kompletnym nagraniem dorobku orkiestry Orfeon z Istambułu. Topór drwala, dwa rowery, proteza dentystyczna w hotelowej szklance. Peruki, laski, szklane oko, sztuczne dłonie, zapomniane przez sprzedawcę manekinów. Modlitewniki, tałesy w aksamitnych, zapinanych na suwak futerałach, dziwaczny idol o ciele tłustego dziecka i głowie słonia. Stoi tu drewniana skrzynka po napojach, pełna kluczy, i druga, z szerokim asortymentem akcesoriów fryzjerskich, od żelazek po zalotki. Oprawione rodzinne fotografie z lepszych czasów. Tajemniczy gumowy ślimak, być może zabawka erotyczna, wkładka antykoncepcyjna albo sekretny patent bieliźniany. Jakiś żydek zostawił nawet wypchaną kunę, lśniącą i szyderczą, z koralikowym oczkiem, twardym i czarnym jak atrament.

Landsman grzebie ołówkiem w skrzynce z kluczami. Zagląda do każdej czapki, obmacuje półki za rzędami zakurzonych czytadeł. Słyszy bicie własnego serca, czuje swój aldehydowy oddech; po kilku minutach takiej ciszy pulsowanie krwi w uszach zaczyna przypominać rozmowę. Sprawdza też bojlery, spięte metalową taśmą niczym towarzysze w jakiejś skazanej na klęskę przygodzie.

Dalej mieści się pralnia. Landsman chce włączyć światło, lecz nic się nie dzieje. Jest tu co najmniej o dziesięć procent ciemniej, ale też nie ma co oglądać, oprócz pustych ścian, zerwanych kabli i otworów ściekowych w podłodze — w Zamenhofie od lat nie piorą bielizny. Landsman zagląda do ścieków, w których zalega gęsta i oleista ciemność, czując trzepotanie, mrowienie w żołądku. Prostuje palce, rozluźnia mięśnie karku. Widoczne w głębi drzwiczki zbite z trzech desek, połączonych ukośną listwą, prowadzą do niskiego przejścia. Zamknięte są na pętlę ze sznurka, założoną na drewniany kołek.

Przejście techniczne. Sama nazwa napawa Landsmana lękiem.

Ciekawe, myśli Landsman, jaka jest szansa, że zabójca pewnego typu — nie zawodowiec, nie całkiem amator, nawet nie pospolity maniak — ukrywa się w takiej norze. To możliwe, ale drań raczej nie założyłby od wewnątrz pętli na kołek. Samo to rozumowanie niemal przekonuje Landsmana, żeby nie zawracać sobie głowy. W końcu jednak zapala latarkę, chwyta ją w zęby, podciąga nogawki i klęka. Po prostu żeby zrobić sobie na złość — albowiem robienie na złość sobie, innym i światu jest ulubioną rozrywką i dziedzictwem Landsmana oraz jego ludu. Jedną ręką wyjmuje z kabury małego wielkiego smitha wessona, drugą sięga do sznurkowej pętli i szarpnięciem otwiera drzwiczki.

— Wychodzić — chrypi przez spękane usta jak jakiś przerażony stary pierdziel.

Uniesienie, jakie przeżył na dachu, stygnie niczym pęknięty żarnik. Jego noce idą na marne, życie i kariera to jeden ciąg pomyłek, nawet jego miasto przypomina żarówkę, która zaraz się przepali.

Wpycha w przejście techniczne górną część ciała. Powietrze wionie chłodem i gorzkim zapachem mysich bobków. Promień latarki sączy się niemrawo, rzucając więcej cienia niż światła. Betonowe ściany, gliniana podłoga, na suficie paskudna plątanina przewodów i pianki izolacyjnej. Na samym końcu, równo z podłogą, widnieje klapa z surowej sklejki w okrągłej metalowej obręczy. Landsman wstrzymuje oddech i mimo paniki pełznie ku otworowi, zdecydowany zostać tu, na dole, jak długo wytrzyma. Wokół otworu nie ma żadnych śladów, drewno i metal pokrywa jednakowa, równa warstwa kurzu, bez smug i plam. Nie ma powodu sądzić, że ktoś się tu kręcił. Landsman wbija paznokcie między szorstką sklejkę i ramę, po czym unosi klapę. W świetle latarki ukazuje się biegnąca w głąb ziemi gwintowana aluminiowa rura, wyszywana stalowymi prętami drabinki. Najwyraźniej obręcz to zarazem górna krawędź rury, w której akurat zmieściłby się dorodny psychopata. Albo żydowski policjant, mniej nękany fobiami niż Landsman.

Landsman trzyma się szolema niczym ostatniej deski ratunku, walcząc z szaleńczym odruchem oddania strzału w czarną gardziel. W końcu spuszcza klapę z trzaskiem. Nie ma mowy, żeby tam zszedł.

Ciemność wlecze się za nim po schodach aż do holu, ciągnie za kołnierz, szarpie za rękaw.

— Nic — mówi Landsman do Tenenbojma, biorąc się w garść. Stara się nadać temu słowu pogodne brzmienie. Być może zapowiada ono wynik śledztwa w sprawie morderstwa Emanuela Laskera; być może definiuje sprawę, dla jakiej, zdaniem Landsmana, Lasker żył i umarł; a może jest wyrazem świadomości, co po Przejęciu pozostanie z rodzinnego miasta Landsmana. — Nic.

— Wie pan, co mówi Kohn? — odzywa się Tenenbojm. — Kohn mówi, że w tym budynku straszy duch. — Kohn to dzienny portier. — Zabiera różne graty albo je przesuwa. Kohn myśli, że to duch profesora Zamenhofa.

— Gdyby ktoś nazwał moim nazwiskiem taką ruderę — mówi Landsman — też bym w niej straszył.

— Nigdy nic nie wiadomo — wzdycha Tenenbojm. — Zwłaszcza ostatnio.

Ostatnio faktycznie nic nie wiadomo. Na przedmieściu Poworotny kot sparzył się z królikiem, wskutek czego urodziły się urocze potworki, których zdjęcia zamieścił na pierwszej stronie dziennik „Sitka Tog”. W lutym pięć tysięcy świadków z różnych miejsc w Okręgu zeznało, że przez dwie noce z rzędu poświata zorzy polarnej układała się w zarys męskiej twarzy z brodą i pejsami. Tożsamość brodatego mędrca na niebie stała się przyczyną gwałtownych kłótni, spierano się też o to, czy twarz się uśmiechała (czy po prostu cierpiała na łagodne wzdęcie), jak również o znaczenie tego osobliwego zjawiska. A zaledwie przed tygodniem, pośród piór i zamętu koszernej rzeźni w alei Żydowskiego, kurczak zwrócił się do szojcheta, który wznosił nad nim rytualny nóż, i w płynnym języku aramejskim zapowiedział rychłe nadejście Mesjasza. Według relacji „Tog”, cudowny kurczak wygłosił szereg zdumiewających przepowiedni, nie wspomniał jednakże o zupie, w której zamilknąwszy wreszcie niczym Bóg Wszechmogący, zajął później poczesne miejsce. Nawet najbardziej pobieżna lektura kronik, myśli Landsman, dostarcza dowodów, że dziwne czasy dla Żydów to prawie zawsze również dziwne czasy dla kurczaków.