Выбрать главу

Miśko wzrusza ramionami, niezainteresowany pytaniem, wpatrzony w ślad czarnych kaloszy na śniegu.

— Mesjasz to Mesjasz — mówi. — Można tylko czekać, prawda?

— A kiedy już przyjdzie, to co? Pokój na ziemi?

— Pokój, dobrobyt. Mnóstwo rzeczy do jedzenia. Żadnych chorych ani samotnych. Żadnych handlarzy. Sam nie wiem.

— A Palestyna? Kiedy Mesjasz przyjdzie, to Żydzi się tam przeniosą? Do Ziemi Obiecanej? Futrzane czapy, pejsy i tak dalej?

— Doszły mnie słuchy, że Mesjasz dogadał się z bobrami — mówi Miśko. — Z futrem koniec.

W poświacie wielkiej gazowej latarni, zawieszonej na żelaznym haku nad wejściem do domu rabina, luźna grupka mężczyzn zabija resztkę czasu, jaki został im do końca tygodnia. Pieczeniarze, wielbiciele, kilku skończonych głupków oraz zwykłe pospolite ruszenie, namiastka Gwardii Szwajcarskiej, utrudniająca pracę byczkom po obu stronach drzwi wejściowych. Wszyscy pouczają wszystkich, że pora wracać do domu, do rodziny, pobłogosławić światło i dać rebemu w spokoju spożyć szabatową wieczerzę. Ale nikt całkiem nie odchodzi i nikt całkiem nie zostaje. Powtarzają prawdziwe kłamstwa o ostatnich znakach i cudach, o nowych kanadyjskich przekrętach imigracyjnych oraz czterdzieści najświeższych wersji historii o Indianinie z młotem, który odmawiał Alenu, wykonując indiański tanc weselny.

Chrzęst kaloszy Cymbalista nadchodzącego przez plac sprawia, że jeden po drugim głosy zamierają jak cichnące piszczałki organów parowych. Od pięćdziesięciu lat Cymbalist mieszka wśród tych ludzi, ale wciąż, czy to z wyboru, czy z konieczności, uważany jest za outsidera. To czarownik, szaman, którego palce grają na strunach Okręgu, a dłonie w każdy szabat czerpią zatęchłą wodę dusz jego mieszkańców. Ludzie speca od granic, przysiadłszy na szczytach słupów, zaglądają w każde okno, słyszą każdą rozmowę telefoniczną. A przynajmniej takie pogłoski krążą wśród zebranych.

— Przejście, proszę — mówi spec, kierując się ku schodom zdobionym ładną, kutą w zawijasy balustradą. — Bielski, przyjacielu, proszę się odsunąć.

Mężczyźni rozstępują się przed Cymbalistem jak przed kimś, kto niesie płonącą żagiew do kubła z wodą, po czym zwierają szeregi za jego plecami, gdy wtem dostrzegają Landsmana i Miśka. Zapada cisza tak ciężka, że Landsman czuje jej napór na skroniach; wyraźnie słychać syk śniegu i skwierczenie pojedynczych śnieżynek padających na latarnię gazową. Ludzie przybierają miny na pokaz, groźne, niewinne lub tak puste, że niemal wysysają z płuc Landsmana powietrze. Ktoś mówi:

— Nie widzę żadnego młota.

Detektywi Landsman i Szemec życzą wszystkim dobrego szabatu, następnie zaś zwracają się do byczków przy drzwiach, dwóch rosłych, rudowłosych, wyłupiastookich młodzieńców o zadartych nosach i gęstych, wełnistych brodach rdzawozłotej barwy gulaszowego sosu. To rudzi Rudaszewscy, byczki ze starego rodu byczków, hodowani ze względu na prostotę, tępotę, zwinność i siłę.

— Profesorze Cymbalist — mówi lewy Rudaszewski. — Życzę dobrego szabatu.

— Wzajemnie, przyjacielu Rudaszewski. Przykro mi, że zakłócam wasze czuwanie w to spokojne popołudnie. — Spec od granic wciska futrzak głębiej na głowę. Wystartował kwieciście, lecz gdy ponownie otwiera szufladkę ust, nie wypada z niej żadna moneta. Landsman sięga do tylnej kieszeni. Cymbalist stoi, bezwładnie zwiesiwszy ręce, być może myśląc, że to wszystko jego wina, że to szachy zwiodły chłopca ze wskazanej przez Boga ścieżki chwały, a teraz on, Cymbalist, musi pójść i obwieścić ojcu żałosne zakończenie całej historii. Więc Landsman zaciska palce na gładkiej szyjce połówki kanadyjskiej wódki, którą ma w kieszeni, i trąca Cymbalista w ramię, po czym stuka flaszką w kościstą łapkę speca. Stary pierdziel wreszcie załapuje i pobiera ukradkiem trunek.

— Nu, Josełe, to ja, detektyw Szemec — przejmuje kierownictwo Miśko. Osłonił dłonią oczy i patrzy w światło latarni spod zmrużonych powiek. Przez tłumek za jego plecami przebiega pomruk, jakby zebrani wyczuwali rychłe objawienie się czegoś złego, a przecież cudownego. Wiatr szarpie śnieżynki setkami haczyków. — No, żydku?

— Witam, panie śledczy — mówi prawy Rudaszewski, brat lub kuzyn Josla, a może jedno i drugie. — Słyszeliśmy, że pan jest w okolicy.

— To jest detektyw Landsman, mój partner. Bądźcie uprzejmi zapytać rebego Szpilmana, czy zechciałby poświęcić nam chwilę. Zapewniam, że normalnie nie przeszkadzalibyśmy mu o tej porze, ale to bardzo ważna sprawa.

Pejsaci, nawet wierzbowerzy, zazwyczaj nie kwestionują władzy ani prawa policji do prowadzenia działań w Harkawy i na Wierzbowskiej Wyspie. Nie współpracują, ale zazwyczaj się nie wtrącają. Z drugiej strony, żeby nachodzić najważniejszego rabina diaspory u progu najświętszego momentu tygodnia — o, to trzeba mieć nie byle jaki powód. Na przykład taki, żeby mu powiedzieć, że jego jedyny syn nie żyje.

— Rebe ma wam poświęcić chwilę? — mówi Rudaszewski.

— Panie śledczy Szemec, z całym szacunkiem, ale nawet gdyby pan miał milion dolarów — drugi Rudaszewski, o ramionach szerszych i łapach bardziej włochatych niż Josełe, kładzie dłoń na sercu — i tak by nie starczyło, bez obrazy.

— Ty, masz przy sobie taką kasę? — zwraca się Landsman do Miśka.

Miśko szturcha Landsmana łokciem. Landsman jako mundurowy nigdy nie był dzielnicowym u pejsatych, nie błądził po omacku w odmętach morza obojętnych spojrzeń i milczenia zdolnego skruszyć łódź podwodną. Landsman nie umie okazać stosownego szacunku.

— Nu, Josełe, Szmerl, robaczki wy moje — grucha Miśko. — Ja też chcę iść do domu i siąść do stołu. Wpuśćcie nas.

Josełe szarpie rdzawe futro na brodzie. Jego partner mruczy coś jednostajnym półgłosem; loki jego rudawych pejsów skrywają słuchawkę i mikrofon.

— Muszę z najwyższym szacunkiem zapytać — mówi po chwili (moc rozkazu zmiękcza jego rysy, zarazem usztywniając dykcję) — jakie to sprawy sprowadzają wybitnych przedstawicieli prawa do domu rabina tak późno w piątkowe popołudnie.

— Kretyni! — Cymbalist, który tymczasem nieźle sobie chlapnął, wdziera się na schodki, zataczając się niczym błazen lub niedźwiedź na monocyklu. Chwyta Josla Rudaszewskiego za klapy i wykonuje z nim jakby taniec, w lewo i w prawo, lewo i prawo, gniew i żal. — Chodzi o Mendla!

Mężczyźni przed domem Szpilmanów, którzy dotąd, mamrocząc, komentowali i krytykowali widowisko, nagle milkną. Życie rzęzi im w płucach, oddech z chrzęstem przedziera się przez zasmarkane nosy. Śnieg syczy na rozpalonej latarni. Powietrze zdaje się pękać, podzwaniając cicho, niczym świat zbudowany z maleńkich okien. Landsmana przeszywa dziwne uczucie, ma ochotę położyć sobie dłoń na karku. Jest dilerem entropii, z zawodu i upodobania niedowiarkiem: niebo to dla niego kicz, Bóg to słowo, a dusza — co najwyżej naładowany osobisty akumulator. Lecz teraz, w trzysekundowej ciszy, która zapada, gdy Cymbalist odważył się wykrzyczeć imię utraconego syna rebego, Landsman ma uczucie, że coś trzepocze się między ludźmi, wzlatuje, muska ich skrzydłami. Może to tylko rosnąca, wędrująca wśród nich świadomość, z jakiego to powodu dwaj policjanci wydziału zabójstw przybyli tu o takiej porze. Może dawna, stwórcza moc imienia, w którym ongiś pokładali najgorętsze nadzieje. A może Landsman po prostu powinien porządnie wyspać się w jakimś hotelu, gdzie nigdy nie umarł żaden Żyd.

Josełe odwraca się do Szmerla z marsem na ciastowatym czole, trzymając Cymbalista z bezmózgą czułością urodzonego brutala. Szmerl sączy kolejne sylaby w jądro domu Wierzbowskiego rabina, spogląda na wschód i zachód, daje znaki mandoliniście na dachu (zawsze czuwa tam ktoś z półautomatyczną mandoliną) i uchyla kasetonowe drzwi. Josełe z chrzęstem kaloszy stawia Cymbalista na ziemi i klepie go po policzku.