— Proszę, panowie śledczy.
Wchodzą do wykładanego boazerią holu. W głębi widnieją drzwi, po lewej prowadzą na piętro szerokie schody. Stopnie i podpory, boazeria, nawet deski podłogi, wyciosane są z sękatych sosnowych płyt barwy masła. Naprzeciwko schodów biegnie przy ścianie niska ława, również sosnowa, z fioletową aksamitną tapicerką, wyświeconą i wgniecioną w sześciu miejscach przez pokolenia krągłych Wierzbowskich pośladków.
— Szanowni panowie policjanci zechcą zaczekać tutaj — mówi Szmerl.
Wracają z bratem na swój posterunek, zostawiając Landsmana i Miśka na pastwę spokojnego, acz badawczego spojrzenia trzeciego Rudaszewskiego, byczka, który leniwie podpiera balustradę u stóp schodów.
— Proszę usiąść, profesorze — mówi domowy Rudaszewski.
— Dziękuję — odpowiada Cymbalist — ale nie mam ochoty siedzieć.
— Profesorze, dobrze się pan czuje? — pyta Miśko, kładąc dłoń na ramieniu speca od granic.
— Boisko do szczypiorniaka — mówi Cymbalist, jakby odpowiadając na pytanie. — Kto dziś jeszcze gra w szczypiorniaka?
Uwagę Miśka zwraca błysk w kieszeni płaszcza Cymbalista. Landsman nagle przejawia ogromne zainteresowanie drewnianą półeczką na ścianie przy drzwiach, gdzie wyeksponowane są stosy błyszczących, kolorowych broszur. Jedna z nich, zatytułowana Kim jest rabin z Wierzbowa, informuje go, że znajdują się przy głównym, oficjalnym wejściu do budynku, natomiast rodzina rebego, podobnie jak rodzina amerykańskiego prezydenta, na ogół korzysta z wejścia od tyłu. Druga darmowa broszura nosi tytuł Pięć wielkich prawd i pięć dużych kłamstw o Wierzbowskich chasydach.
— Widziałem ten film — mówi Miśko, czytając mu przez ramię.
Schody skrzypią. Rudaszewski mamrocze, jakby zapowiadał zmianę w jadłospisie:
— Rebe Baronsztajn.
Landsman zna Baronsztajna wyłącznie z reputacji. Kolejny cudowny dzieciak, posiadający, oprócz smichy rabina, również dyplom prawnika, ożeniony z jedną z ośmiu córek rebego. Nigdy się nie fotografuje i nigdy nie opuszcza Wierzbowskiej Wyspy, chyba żeby dać wiarę opowieściom, jakoby w środku nocy wymykał się do jakiejś karaluszej nory w Południowym Sitka, aby osobiście wymierzyć karę nie całkiem rzetelnemu kolesiowi bądź szloserowi, który nie sprzątnął kogoś jak należy.
— Panie śledczy Landsman, panie śledczy Szemec, jestem Arie Baronsztajn, gabe rebego Szpilmana.
Landsman jest zaskoczony jego młodym wiekiem. Baronsztajn ma najwyżej trzydzieści lat, wąskie, wysokie czoło i oczy twarde jak dwa kamyki, położone na płycie nagrobnej. Dziewczęce usteczka maskuje męską brodą à la król Salomon, ze starannie zrobionymi pasemkami siwizny, mającej sugerować dojrzałość, przywiędłe pejsy zwisają schludnie. Mimo pozorów ascezy jego strój zdradza odwieczną skłonność wierzbowerów do szpanu. Łydki w białych pończochach i jedwabnych podwiązkach są kształtne i muskularne, długie stopy okrywają czarne aksamitne pantofle, nienaganna kapota wyszła wprost spod igły Mosesa i Synów na ulicy Ascha, tylko zwykła szydełkowa kipa wygląda skromniej. Ostrzyżone na szczotkę włosy lśnią niczym końcówka tarczy do zdzierania farby. Twarz gabego nie zdradza żadnych oznak nieufności, lecz badawcze oko Landsmana dostrzega miejsca, gdzie nieufność została skrupulatnie zatarta.
— Witam, rebe Baronsztajn — mówi Miśko, zdejmując kapelusz. Landsman idzie w jego ślady.
Ręce Baronsztajna wciąż tkwią w kieszeniach kapoty, zgrabnego atłasowego ciuszka z aksamitnymi wyłogami i krytymi kieszeniami. Gabe udaje beztroskę; niektórzy ludzie po prostu nie umieją trzymać rąk w kieszeniach i jednocześnie wyglądać swobodnie.
— Czego tu szukacie? — pyta. Ostentacyjnie patrzy na zegarek, który wysuwa się spod mankietu płóciennej koszuli akurat na tak długo, by wszyscy obecni zdążyli odczytać markę Patek Philippe. — Jest bardzo późno.
— Rebe, przyszliśmy porozmawiać z rabinem Szpilmanem — mówi Landsman. — Skoro czas jest tak cenny, to chyba nie powinniśmy go marnować na rozmowy z panem.
— Nie o swój czas się niepokoję, śledczy Landsman. I uprzedzam pana, że jeśli zamierza pan w tym domu przejawiać brak szacunku albo haniebne maniery, z których jest pan znany, to nie zostanie pan tu ani chwili dłużej. Czy to jasne?
— Chyba pomylił mnie pan z tym drugim Mejerem Landsmanem — mówi Landsman. — Ja jestem ten, który wykonuje swoją pracę.
— A więc przybył pan tutaj w ramach śledztwa w sprawie zabójstwa? Mogę spytać, w jaki sposób to może dotyczyć rebego?
— Naprawdę musimy najpierw z nim porozmawiać — mówi Miśko. — Jeśli zażyczy sobie, by pan był obecny, to proszę bardzo, może pan zostać. Ale z całym szacunkiem, nie przyszliśmy tu odpowiadać na pańskie pytania. I nie zamierzamy marnować niczyjego czasu.
— Jestem nie tylko doradcą rebego, ale także jego prawnikiem. Pan o tym wie.
— Tak, proszę pana, jesteśmy tego świadomi.
— Moje biuro jest po drugiej stronie placu — mówi Baronsztajn, podchodząc do drzwi wyjściowych i otwierając je na oścież z gracją odźwiernego. Śnieg wlewa się do środka, płatki w gazowym świetle płoną złociście niby monety wielkiej wygranej. — Z pewnością zdołam udzielić odpowiedzi na wszystkie wasze pytania.
— Baronsztajn, ty szczeniaku! Z drogi!
Cymbalist szarżuje; z czapką obsuniętą na ucho, w ogromnym wyleniałym futrze, otoczony miazmatem naftaliny, jest uosobieniem nieszczęścia.
— Profesorze Cymbalist! — Ton Baronsztajna jest ostrzegawczy, lecz jego oko bystro ogarnia ruinę speca od granic. Być może po raz pierwszy dostrzega u Cymbalista coś w rodzaju emocji i spektakl ten wyraźnie go interesuje. — Proszę, niech pan uważa.
— Chciałeś zająć jego miejsce? No, więc teraz je masz! I jak się z tym czujesz? — Cymbalist robi chwiejny krok w stronę gabego. Przestrzeń między nimi przecinają niezliczone niewidzialne sznurki, ale tym razem spec od granic gdzieś zgubił swoją mapę. — Nawet teraz jest bardziej żywy, niż ty będziesz kiedykolwiek, ty pajacu, ty kukło woskowa!
Rzuca się między Miśka i Landsmana, sięgając ręką do balustrady lub gardła gabego. Baronsztajn ani drgnie. Miśko chwyta za pasek niedźwiedziego futra i szarpie Cymbalista do tyłu.
— Kto taki? — pyta Baronsztajn. — O kim pan mówi? — Patrzy na Landsmana. — Detektywie, czy coś się stało z Mendlem Szpilmanem?
Landsman później omówi z Miśkiem całą scenę, lecz na pierwszy rzut oka odnosi wrażenie, że Baronsztajn jest wyraźnie zaskoczony.
— Profesorze — mówi Miśko. — Dziękujemy panu. Jesteśmy panu bardzo wdzięczni za pomoc. — Zaciąga Cymbalistowi suwak swetra, dopina guziki marynarki, zakłada jedną połę futra na drugą i ciasno zawiązuje pasek. — Ale teraz proszę już wracać do domu. Josełe, Szmerl, niech ktoś odprowadzi profesora, zanim jego żona zacznie się martwić i wezwie policję.
Josełe ujmuje Cymbalista za ramię i sprowadza go ze schodów.
Miśko zatrzaskuje drzwi przed zimnem.
— Mecenasie, proszę nas zaprowadzić do rabina. Ale już.
16
Rebe Heskel Szpilman to zdeformowana góra, ruina gigantycznego deseru, rysunkowy dom z zamkniętymi oknami i odkręconym kranem. Ulepiło go dziecko, tłum dzieci, ślepych sierot, które nigdy nie widziały człowieka na oczy. Przylepiły do kluchowatego tułowia kluchowate ręce i nogi, a na czubku dołożyły głowę. Wspaniałych aksamitów i atłasów, z których uszyte są kapota i spodnie rebego, starczyłoby na pokrowiec niejednego rolls-royce’a; aby rozstrzygnąć, czy rozległy tyłek rebego jest istotą z głębin, wytworem rąk ludzkich czy też nieuniknionym skutkiem działań siły wyższej, potrzeba by mocy zjednoczonych mózgów osiemnastu największych mędrców świata, rozważających stosowne argumenty za i przeciw. Czy rebe siedzi, czy rebe stoi, patrzący nie dostrzeże żadnej różnicy.