Выбрать главу

— Proponuję, żebyśmy przeszli do rzeczy — mówi teraz.

Jego głos brzmi piskliwie, dziwacznie, jak głos proporcjonalnie zbudowanego, uczonego mężczyzny, którym musiał niegdyś być. Landsman słyszał, że to jakaś choroba gruczołów. Słyszał, że rabin z Wierzbowa, na przekór swojej tuszy, przestrzega diety męczennika: bulion, korzonki i raz na dzień skórka chleba. Jednak widzi przede wszystkim kałdun, rozdęty gazami przemocy i korupcji, pełen ludzkich kości, serc i butów, na pół przetrawionych przez kwas Prawa.

— Siadajcie i mówcie, co macie do powiedzenia.

— Proszę bardzo, rebe — mówi Miśko.

Zajmują krzesła przed biurkiem rabina. Gabinet urządzony jest w najczystszym stylu monarchii austro-węgierskiej. Pod ścianami, rzeźbione niczym katedry, tłoczą się molochy z mahoniu, oczkowanego klonu i hebanu, w kącie przy drzwiach stoi słynny Zegar z Wierzbowa, ocalały z rodzinnej Ukrainy. Zrabowany po upadku Rosji i przewieziony do Berlina, przetrwał wybuch bomby atomowej w 1946 roku i późniejszy zamęt; jego wskazówki poruszają się wstecz, a symbole na cyferblacie — dwanaście początkowych liter alfabetu hebrajskiego — ułożone są odwrotnie. Odzyskanie zegara stanowiło punkt zwrotny w losach Wierzbowskiego dworu, wtedy również wzeszła gwiazda Heskela Szpilmana. Baronsztajn zajmuje miejsce za pulpitem po prawej stronie rabina i nieco za jego plecami, skąd jednym okiem patrzy na ulicę, drugim zerka na stosowne księgi w poszukiwaniu uzasadnień i precedensów, trzecim zaś, wewnętrznym, wiecznie czujnym, obserwuje człowieka, który stanowi centrum jego egzystencji.

Landsman chrząka. To jego śledztwo i jego zadanie. Jeszcze raz ukradkiem spogląda na Zegar z Wierzbowa. Do końca tygodnia, a raczej jego żałosnej namiastki, pozostało siedem minut.

— Zanim panowie zaczną — mówi Arie Baronsztajn — chciałbym zaznaczyć do protokołu, że występuję tu jako adwokat rabina Szpilmana. Rebe, jeśli będzie pan miał jakiekolwiek wątpliwości, czy należy odpowiadać na pytania detektywów, proszę powstrzymać się od odpowiedzi i pozwolić, bym poprosił o ich uściślenie lub inne sformułowanie.

— Rebe Baronsztajn, to nie jest przesłuchanie — mówi Miśko.

— Arie, jesteś tu bardziej niż mile widziany — mówi rabin. — W rzeczy samej, nalegam, byś pozostał. Ale tylko jako mój gabe i zięć. Nie jako adwokat. Do tej sprawy nie potrzebuję prawnika.

— Pan pozwoli, rebe. To są policjanci z wydziału zabójstw. Pan jest rabinem z Wierzbowa. Jeśli pan nie potrzebuje prawnika, to już chyba nikt go nie potrzebuje. A proszę mi wierzyć, prawnika potrzebuje każdy. — Spod pulpitu, gdzie zapewne kryją się fiolki z kurarą i girlandy obciętych ludzkich uszu, Baronsztajn wyjmuje blok żółtego papieru. — Przynajmniej będę notował — mówi, odkręcając skuwkę wiecznego pióra. — Na papierze prawniczym — dodaje ze śmiertelnie poważną miną.

Wierzbowski rabin przygląda się Landsmanowi, okopany w reducie swego sadła. Jego jasne, złotozielone tęczówki w niczym nie przypominają oczu Baronsztajna, kamieni, które żałobnicy porzucili na jego nagrobnej gębie. To oczy ojca, na przemian cierpiącego, wybaczającego i rozbawionego. Widzą, co Landsman utracił, co zmarnował i czemu dał się wymknąć wskutek wątpliwości, braku wiary oraz ambicji, by zostać twardzielem. Dostrzegają wściekły dygot, który zakłóca trajektorię jego dobrych chęci. Rozumieją romans Landsmana z przemocą, jego dzikie pragnienie, by wystawiać swe ciało na pastwę ulicy, by łamać i dać się łamać. Aż do tej chwili Landsman nawet nie podejrzewał, z czym on i każdy gliniarz w Okręgu, rosyjscy sztarkierzy i drobne cwaniaczki, FBI, inspekcja podatkowa i Urząd do spraw Tytoniu, Alkoholu i Broni Palnej mają do czynienia. Nie pojmował, dlaczego inne odłamy chasydów tolerują, ba, wręcz szanują, tych pobożnych gangsterów w swym pejsatym gronie. Gdy ma się takie oczy, można przewodzić ludziom, można ich posłać na krawędź dowolnej otchłani.

— Śledczy Landsman, niech mi pan powie, po co pan tu przyszedł — mówi rebe.

Za drzwiami prowadzącymi do sekretariatu rozlega się stłumiony jazgot telefonu. Na biurku rabina — ani w ogóle w zasięgu wzroku — nie ma aparatu. Rebe sygnalizuje coś połówką brwi i drobnym drgnieniem powieki. Baronsztajn odkłada pióro i przesuwa czarną rakietę sylwetki przez szparę w drzwiach gabinetu. Dźwięk dzwonka narasta, a następnie cichnie. Po chwili rozlega się niewyraźny głos o oschłym, a nawet szorstkim tonie.

Rebe przyłapuje Landsmana na próbie podsłuchiwania i zmusza mięśnie brwi do większego wysiłku.

— No więc — mówi Landsman. — Chodzi o to, rebe Szpilman, że mieszkam w Zamenhofie. To podły hotel na ulicy Maksa Nordaua. Wczoraj w nocy zapukał do mnie recepcjonista i poprosił, żebym zszedł na dół i rzucił okiem na innego hotelowego gościa. Trochę się niepokoił, bał się, że ten Żyd przedawkował, wszedł więc do jego pokoju i znalazł go martwego. Gość zameldował się pod przybranym nazwiskiem, nie miał przy sobie dokumentów, ale w pokoju znaleźliśmy kilka rozmaitych wskazówek. Dziś rano podążyliśmy z kolegą za jedną z nich, która przywiodła nas tutaj. Do pana. Sądzimy, jesteśmy niemal pewni, że zmarły to pański syn.

Landsman kończy relację, gdy Baronsztajn wślizguje się do gabinetu. Jego twarz wygląda jak wytarta miękką ściereczką z wszelkich smug emocji.

— Niemal pewni — powtarza głucho rabin. Twarz ma nieruchomą, tylko oczy mu świecą. — Rozumiem. Niemal pewni. Kilka rozmaitych wskazówek.

— Mamy zdjęcie — mówi Landsman. Ponownie, niczym jakiś ponury iluzjonista, pokazuje zrobioną przez Szpringera fotografię Żyda zmarłego w pokoju 208. Już ma ją podać rabinowi, lecz wrażliwość, nagły trzepot współczucia, powstrzymuje jego dłoń.

— Może byłoby lepiej — mówi Baronsztajn — żebym ja…

— Nie — mówi rebe.

Bierze zdjęcie od Landsmana i oburącz przybliża je do twarzy, w bezpośrednie otoczenie prawego oka. To po prostu krótkowzroczność, niemniej jest w tym geście coś wampirycznego, jakby niczym gębą minoga morskiego, pragnął źrenicą wyssać z fotografii wszelkie soki. Mierzy ją wzrokiem z góry na dół i od lewej do prawej, nie zmieniając wyrazu twarzy. Następnie kładzie ją na zagracone biurko i jeden raz cmoka językiem. Baronsztajn robi krok naprzód, aby spojrzeć na zdjęcie, lecz rebe odpędza go ruchem ręki i mówi:

— To on.

Landsman nastraja jak najczulej swe instrumenty, mając nadzieję zarejestrować choćby nikłe promieniowanie żalu bądź satysfakcji, emitowane przez osobliwości w czarnych dziurach oczu Baronsztajna. I rzeczywiście, spojrzenie gabego rozpala na ułamek sekundy przelotna smuga cząsteczek uczucia, którym wszakże — Landsman rejestruje to ze zdumieniem — jest przede wszystkim rozczarowanie. Przez moment Arie Baronsztajn wygląda jak człowiek, który mając strita karo, właśnie dobrał bezużytecznego asa pik. Lekko sapie, jakby wzdychając, i powoli wraca za pulpit.

— Zabity strzałem w głowę — mówi rebe.

— Jednym — mówi Landsman.

— Przez kogo?

— Cóż, na razie nie wiemy.

— Są świadkowie?

— Na razie nie ma.

— Motyw?

Landsman mówi, że nie wie, zwraca się do Miśka po potwierdzenie, ten zaś posępnie kręci głową.

— Zastrzelony. — Rebe też kręci głową, jakby się dziwił: „No, proszę, coś podobnego”. Nie zmieniając w widoczny sposób tonu i zachowania, pyta: