— Śledczy Szemec, u was wszystko dobrze?
— Nie narzekam, rebe Szpilman.
— A dzieci i żona? Zdrowe i silne?
— Mogłoby być gorzej.
— Dwóch chłopczyków, prawda? Jeden niemowlak?
— Racja, jak zwykle.
Masywne policzki drżą, czy to z aprobaty, czy z satysfakcji. Rebe mruczy zwyczajowe błogosławieństwo nad główkami synków Miśka, po czym toczy wzrokiem ku Landsmanowi, a gdy zatrzymuje spojrzenie, Landsmana przeszywa ukłucie paniki. Rebe wie wszystko. Wie o mozaikowym chromosomie, o chłopczyku, którego Landsman poświęcił na rzecz swych ciężko wypracowanych złudzeń w kwestii życiowego popapraństwa. Czyżby rebe chciał również pobłogosławić Dżango? Jednak rebe milczy. Tryby Zegara z Wierzbowa kręcą się w najlepsze. W końcu Miśko spogląda na zegarek: pora wrócić do domu do wina i świec, do pobłogosławionych chłopców, z którymi mogłoby być gorzej, do Ester-Malke z chałką kolejnego dziecka ukrytą w brzuchu. Ani on, ani Landsman nie otrzymali dyspensy, by przebywać tutaj po zachodzie słońca i prowadzić śledztwo w sprawie, która oficjalnie już nie istnieje. Niczyje życie nie jest zagrożone. Nie mają tu nic do roboty. Nikogo nie zdołają zbawić, ani Żydów w tym pokoju, ani owego biedaka, przez którego się tu znaleźli.
— Rebe Szpilman?
— Tak, śledczy Landsman?
— Dobrze się pan czuje?
— Pana zdaniem, wyglądam „dobrze”, panie Landsman?
— Dopiero przed chwilą miałem zaszczyt pana poznać — mówi ostrożnie Landsman, bardziej przez wzgląd na uczucia Miśka niż na rabina i jego urząd. — Ale wygląda pan nieźle, jeśli mam być szczery.
— I to jest jakoś podejrzane? A może to okoliczność obciążająca?
— Rebe, proszę, bez żartów — wtrąca Baronsztajn.
— W tej sprawie — oświadcza Landsman, nie zwracając uwagi na papugę — nie ośmielam się mieć żadnych opinii.
— Panie śledczy, mój syn umarł dla mnie wiele lat temu. Bardzo wiele. Już dawno podarłem na sobie ubranie, zmówiłem kadysz i zapaliłem świecę po jego utracie. — Słowa niosą wielki ładunek gniewu i goryczy, lecz obojętność tonu zapiera dech w piersiach. — Ten, którego pan znalazł w hotelu Zamenhof, Zamenhof, prawda?, ten, którego pan znalazł, jeśli to faktycznie on, był pustą skorupą. Zepsute jądro zostało wyrwane dawno temu.
— Ach tak, skorupą — mówi Landsman. — Rozumiem.
Wie, jak ciężko być ojcem heroinisty. Widywał już taką oziębłość. Niemniej coś go razi w tych Żydach, którzy szarpią klapy i odsiadują sziwę za dzieci, które wciąż żyją. Wydaje mu się, że to drwina zarówno z żywych, jak i z umarłych.
— No tak, dobrze. Ale z tego, co słyszałem… — ciągnie — …oczywiście, nie twierdzę, że coś z tego rozumiem… pański syn jako chłopiec zdradzał niejakie skłonności… że jest… że mógłby być… nie jestem pewien, czy dobrze mówię… cadykiem ha-Dor, czy tak? Gdyby warunki były odpowiednie, gdyby Żydzi z jego pokolenia okazali się godni, mógłby objawić się jako… hm… jako Mesjasz?
— To śmieszne, prawda, detektywie Landsman? — mówi rebe. — Uśmiecha się pan na samą myśl o tym.
— Nic podobnego — zaprzecza Landsman. — Ale jeśli pański syn był Mesjaszem, to chyba wszyscy mamy kłopot. Bo w tej chwili leży w zamrażarce w piwnicy Komendy Głównej w Sitka.
— Mejer — mówi Miśko.
— Z całym należnym szacunkiem — dodaje Landsman.
Rabin długo milczy, a gdy się wreszcie odzywa, jego ton jest ostrożniejszy.
— Baal Szem Tow, niech błogosławione będzie imię jego, uczy nas, że w każdym pokoleniu rodzi się człowiek, który potencjalnie może być Mesjaszem. Cadyk ha-Dor. No więc tak. Mendel, Mendele, Mendele.
Przymyka oczy. Być może coś sobie przypomina. Być może powstrzymuje łzy. Otwiera oczy. Są suche. Przypomniał sobie.
— Mendel jako chłopiec był wyjątkowy. Nie mówię tu o cudach; cuda są dla cadyka ciężarem, nie dowodem na jego istnienie. Cuda niczego nie dowodzą, proszę pana, chyba że ludziom, których wiarę można kupić za bezcen. Ale Mendele miał w sobie coś. Ogień. To jest zimny i ciemny kawałek świata, panie śledczy, szary i mokry. A Mendele promieniował światłem i ciepłem. Chciało się stanąć obok niego. Ogrzać dłonie, rozmrozić brodę. Na kilka chwil odegnać ciemność. Nawet po jego odejściu czuło się ciepło, na świecie było jakby trochę więcej światła, mniej więcej tyle co od jednej świecy. Człowiek zaczynał rozumieć, że cały czas nosi w sobie ogień. I to był ten prawdziwy cud. To i tylko to. — Gładzi brodę i lekko ją pociąga, jakby rozważając, czy o czymś nie zapomniał. — Nic więcej.
— Kiedy widział go pan po raz ostatni? — pyta Miśko.
— Dwadzieścia trzy lata temu — odpowiada rebe bez wahania. — Dwudziestego dnia miesiąca elul. Od tamtej pory nikt w tym domu nie widział go ani z nim nie rozmawiał.
— Jego matka też nie?
Pytanie szokuje zebranych, nawet Landsmana, żydka, który je zadał.
— Śledczy Landsman, czy pan serio podejrzewa, że moja żona próbowałaby podważyć mój autorytet w tej albo w jakiejkolwiek innej sprawie?
— Ja wszystko podejrzewam, rebe Szpilman — mówi Landsman. — Ale niczego nie sugeruję.
— Czy przyszedł pan tutaj — pyta Baronsztajn — z jakąś koncepcją, kto mógł zabić Mendla?
— Właściwie… — zaczyna Landsman.
— Właściwie — ucina rabin z Wierzbowa. Z chaosu na biurku: traktatów, obwieszczeń, zakazów, tajnych dokumentów, wydruków z maszyny sumującej, raportów z obserwacji ludzi napiętnowanych, wyławia pojedynczą kartkę papieru, przybliża ją do twarzy i oddala, ogniskując wzrok. Jego obfite ramię przelewa się w bukłaku rękawa. — Zdaje się, że podobno ci konkretni funkcjonariusze wydziału zabójstw nie powinni w ogóle zajmować się tą sprawą. Czyżbym się mylił?
Odkłada kartkę, a Landsman zastanawia się, jak to się stało, że kiedykolwiek mógł dostrzec w oczach rabina cokolwiek oprócz dziesięciu tysięcy mil lodowatego morza. Doznaje wstrząsu, tonie w zimnej wodzie, więc żeby utrzymać się na powierzchni, kurczowo chwyta się tratwy cynizmu. Czy to ktoś z Wierzbowskiej Wyspy polecił zamknąć sprawę Laskera? Czy Szpilman przez cały czas wiedział, że jego syn nie żyje, zastrzelony w pokoju 208 hotelu Zamenhof? A może wręcz sam zlecił to zabójstwo? Czy procedury i wytyczne wydziału zabójstw Komendy Głównej z zasady są mu przedstawiane do akceptacji? Kwestie te byłyby interesujące, gdyby Landsman umiał usunąć serce z gardła i zapytać.
— A co on właściwie takiego zrobił? — wykrztusza wreszcie. — Dlaczego pan mówi, że już dawno dla pana umarł? Co on wiedział? A skoro już o tym mowa, co pan wie, rebe? I pan, rebe Baronsztajn? Wiem, że jesteście dobrze ustawieni. Nie mam pojęcia, jaki zawarliście układ. Ale jak się rozglądam po tej waszej ślicznej wyspie, to widzę, że, wybaczcie określenie, macie niezłą siłę przebicia.
— Mejer — warczy Miśko ostrzegawczo.
— Landsman, żeby mi pan się tu więcej nie pokazywał — mówi rebe. — Żeby pan nigdy więcej nie ważył się niepokoić kogokolwiek w tym domu ani na tej wyspie. Niech pan się trzyma się z dala od Cymbalista. I ode mnie. Jeśli się dowiem, że pan prosił któregoś z moich ludzi choćby o przypalenie papierosa, to pana załatwię razem z pańską odznaką. Jasne?
— Z całym należnym szacunkiem… — mówi Landsman.
— W pana ustach to formułka bez pokrycia.
— Niemniej — mówi Landsman, ratując resztki godności — gdybym dostawał dolara za każdym razem, kiedy jakiś sztarkier z chorobą gruczołów próbuje mnie zmusić do przerwania śledztwa, to, z całym należnym szacunkiem, nie musiałbym tu siedzieć i wysłuchiwać gróźb od człowieka, który nie uronił nawet łzy po zmarłym synu, chociaż, jestem tego pewien, wpędził go do grobu, czy to wczoraj, czy dwadzieścia trzy lata temu.