— Proszę pana, czy pan mnie bierze za jakiegoś drobnego cwaniaka z alei Hirszbajna? — mówi rebe. — Ja panu nie grożę.
— Nie? A co, może mnie pan błogosławi?
— Ja się panu przyglądam, śledczy Landsman. I zaczynam rozumieć, że podobnie jak mój nieszczęsny syn, nie dostał pan od Tego, którego imię jest święte, najgodniejszego ojca na świecie.
— Raw Heskel! — wykrzykuje Baronsztajn.
Rabin nie zwraca na gabego najmniejszej uwagi; Landsman chce go spytać, co takiego rzekomo wie o biednym starym Izydorze, ale nie zdąża.
— Widzę — ciągnie rebe nieubłaganie — że kiedyś, podobnie jak Mendel, miał pan szansę zostać czymś więcej, niż jest pan dzisiaj. Mógł pan być doskonałym szamesem. Chociaż wątpię, by kiedykolwiek zaliczał się pan do mędrców.
— Wręcz przeciwnie — mówi Landsman.
— Właśnie. Więc niech mi pan wierzy, kiedy powiem, że powinien pan lepiej wykorzystać czas, który panu jeszcze pozostał.
Stary układ młoteczków i dzwonków w Zegarze z Wierzbowa zaczyna wygrywać jeszcze starszą melodię, którą każdy żydowski dom i bożnica wita oblubienicę kończącego się tygodnia.
— Panowie, wasz czas upłynął — oznajmia Baronsztajn.
Policjanci wstają, po czym wszyscy zebrani życzą sobie nawzajem radosnego szabatu. Następnie policjanci wkładają kapelusze i kierują się ku drzwiom.
— Ktoś będzie musiał zidentyfikować zwłoki — informuje Miśko.
— Chyba że chcecie, byśmy je położyli na krawężniku — dodaje Landsman.
— Jutro kogoś przyślemy — mówi rebe i odwraca się razem z fotelem, ukazując plecy. Pochyla się i sięga po wiszące na ścianie dwie laski o srebrnych, inkrustowanych złotem główkach. Wbija je mocno w dywan, po czym sapiąc jak staroświecki mechanizm, dźwiga się na nogi. — Po szabacie.
Baronsztajn odprowadza ich do Rudaszewskiego przy drzwiach. Deski podłogi gabinetu nad ich głowami skrzypią żałośnie. Słychać kroki rebego — ostry stukot i chlupotanie jak w beczce z deszczówką. Rodzina zgromadzona w głębi domu na pewno czeka na jego błogosławieństwo.
Baronsztajn otwiera drzwi wejściowe. Szmerl i Josełe wkraczają do środka z tumanem śniegu — śnieg na ramionach i kapeluszach, śnieg w zimnych szarych oczach. Obaj bracia czy też kuzyni (albo i bracia, i kuzyni) formują wraz z trzecim zwarty trójkąt rudaszewszczyzny, który jak trójpalczasta pięść z wolna zamyka się wokół Miśka i Landsmana.
Baronsztajn przybliża do Landsmana wąską twarz. Landsman zamyka nozdrza przed odorem pomidora, tytoniu i kwaśnej śmietany.
— To mała wyspa — mówi Baronsztajn. — Ale jest tutaj tysiąc zakamarków, gdzie gliniarz, nawet odznaczony, może się zgubić i nigdy nie odnaleźć. Więc uważajcie, panowie śledczy, dobrze? I dobrego szabatu dla was obu.
17
Oto Landsman: koszula wyłazi ze spodni, ośnieżony kapelusz zsuwa się na ucho, przerzucony przez ramię płaszcz wisi na kciuku. Policzki wołają o brzytwę. Dłoń kurczowo ściska błękitny talon do jadłodajni — uchwyt, dzięki któremu Landsman w ogóle trzyma się na nogach. Kręgosłup go wykańcza. Z niepojętego powodu — a może i bez powodu — od wpół do dziesiątej rano nie pił alkoholu. W ten piątkowy wieczór, porzucony podczas śnieżycy na chromowanym i kafelkowanym pustkowiu jadłodajni Polar-Sztern, jest najbardziej samotnym Żydem w Okręgu Sitka. Przez jego kiszki, czuje to wyraźnie, przesuwa się niepowstrzymanie coś ciemnego — sto ton czarnego błota zbiera spódnice, by zjechać zboczem z góry na dół. Sama myśl o posiłku, choćby o złotej sztabce zapiekanki z makaronu, klejnocie koronnym jadłodajni Polar-Sztern, przyprawia go o mdłości. Ale przez cały dzień nic nie jadł.
Naturalnie, Landsman dobrze wie, że daleko mu do prawdziwej żydowskiej samotności. W myślach karci się za to, że coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy. Sam fakt, że dopuścił do użalania się nad sobą, to niechybna oznaka, że znajduje się coraz bliżej ścieku, że spływa po spirali w dół, w dół i w dół. Tej sile Coriolisa Landsman przeciwstawia trzy zapory. Pierwsza to praca, lecz praca teraz to formalnie kpina. Druga to alkohol, który wprawdzie powoduje, że Landsman tonie szybciej i głębiej, ale pozwala mu się tym nie przejmować. Trzecia to coś na ząb. A więc Landsman bierze tacę i przybliża się do szklanego kontuaru, za którym prezyduje duża litwaczka w plastikowych rękawicach, z siatką na włosach i metalową łyżką w dłoni.
— Trzy naleśniki z serem proszę — mówi Landsman, wręczając jej niebieski bon, choć wcale nie ma ochoty na naleśniki i nawet nie wie, czy są dziś w jadłospisie. — Jak się pani miewa, pani Nemincyner?
Pani Nemincyner delikatnie przekłada trzy ciasno zwinięte naleśniki na biały talerz z niebieską obwódką. Ma zwyczaj umajać wieczorny posiłek samotnych sitkańskich dusz liśćmi sałaty i plasterkami kiszonych jabłuszek; teraz również przystraja kolację Landsmana takim ornamentem. Następnie kasuje jego bon i ciska talerz w jego stronę.
— A jak mam się miewać? — pyta.
Landsman przyznaje, że odpowiedź na to pytanie przekracza jego możliwości. Zabiera tacę z naleśnikami, idzie do automatu i nalewa sobie kubek kawy. Wręcza kasjerce skasowany bon oraz pieniądze, wraca na pustynię jadalni, mijając dwóch konkurentów do tytułu najsamotniejszego Żyda świata, i podąża ku ulubionemu miejscu przy oknie, skąd ma baczenie na ulicę. Tuż obok ktoś zostawił pół porcji mielonki wołowej z ziemniakami oraz niedopitą szklankę czegoś, co wygląda jak wiśniowa cola. Porzucony posiłek i splamiona, pomięta serwetka przyprawiają Landsmana o lekkie mdłości. Ale to jego stolik, poza tym każdy gliniarz naprawdę lubi wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz. Landsman siada, zakłada serwetkę, odkrawa kawałek naleśnika i wkłada go do ust. Żuje. Przełyka. Grzeczny chłopiec.
Jeden z jego dzisiejszych konkurentów w Polar-Szternie to pośledni bukmacher nazwiskiem Pingwin Symkowicz, który kilka lat temu zapodział gdzieś dużą sumę cudzych pieniędzy i w rezultacie został pobity przez sztarkierów tak dotkliwie, że przyćmiło mu rozum i mowę. Drugiego, skupionego nad talerzem śledzia w śmietanie, Landsman nie zna, dostrzega jednak lewy oczodół, zalepiony cielistym plastrem, i brak lewego szkła w okularach. Nad czołem mężczyzny sterczą trzy wyleniałe, szare kępki włosów, a na policzku widać szramę po goleniu. Gdy zaczyna cicho łkać do talerza, Landsman ostatecznie się poddaje.
Wówczas jego oczom ukazuje się Buchbinder, archeolog złudzeń. Kiedyś był to wzięty stomatolog, lecz talent, z jakim posługiwał się cęgami i techniką traconego wosku, przywiódł go, w klasycznym dentystycznym stylu, do szaleństwa miniaturyzacji. Ogarnął go najgłębszy, najstarszy obłęd znany Żydom — zaczął od biżuterii oraz parkietów do domków dla lalek, lecz wkrótce przeszedł do produkcji naczyń i szat starożytnych kojhenim, wysokich kapłanów Jehowy, najpierw w wersji miniaturowej, później zaś naturalnej. Wiaderka na krew, widełki do mięsa, szufelki na popiół i inne narzędzia świętych grillów Jerozolimy, a wszystko stosownie do wskazań starożytnej Księgi Kapłańskiej. Przez jakiś czas Buchbinder prowadził muzeum (być może nadal gdzieś istniejące) na sfatygowanym końcu ulicy Ibn Ezry, posklepowy lokal w tym samym budynku, gdzie ongiś wyrywał zęby Żydom z półświatka, z pyszną tekturową Świątynią Jerozolimską w witrynie, pogrzebaną pod wydmą kurzu, zdobną w cherubiny i zdechłe muchy. Ćpuni z sąsiedztwa nieustannie się tam włamywali i Landsman, kiedy jeszcze służył w rewirze Untersztat, często odbierał telefony o trzeciej nad ranem. Po przybyciu na miejsce zastawał Buchbindera szlochającego wśród połamanych półek nad kupą pływającą w złoconej miedzianej kadzielnicy najwyższego kapłana.