Landsman odwraca wzrok.
Odciski stóp na śniegu stały się płytkie jak ślady anioła. Po drugiej stronie ulicy brnie pod wiatr nieduży, zgarbiony człowieczek, wlokąc ciężką walizę obok ślepych witryn Krasnego. Szerokie kresy jego białego kapelusza łopoczą jak ptasie skrzydła. Landsman patrzy na wędrówkę proroka Eliasza i obmyśla własną śmierć. To czwarta strategia, wypracowana na pociechę, gdyby zanadto zbliżył się do ścieku. Choć oczywiście musi uważać, by nie przesadzić.
Landsman, syn, a po mieczu również wnuk samobójcy, widział już niemal wszystkie sposoby stosowane przez istoty ludzkie, by wyprawić się na tamten świat, od nieudolnych do wysoce skutecznych. Wie, jak należy to robić, a jak nie należy. Skoki z mostów i hotelowych okien — malownicze, ale niepewne. Rzucenie się ze schodów — zawodne, podejmowane pod wpływem impulsu, zbyt zdane na przypadek. Cięcie przegubów, z odmianą w popularnej, choć niekoniecznej wannie — trudniejsze, niż się wydaje, i naznaczone dziewczyńskim upodobaniem do melodramatu. Rytualne prucie sobie brzucha za pomocą samurajskiego miecza — ciężka praca, wymagająca asysty, a u żydka zalatująca afektacją. Landsman poznał kiedyś gliniarza, który podobno widział coś takiego, lecz on sam osobiście — nigdy. Dziadek Landsmana rzucił się pod tramwaj w Łodzi, dając świadectwo determinacji, która zawsze wzbudzała w Mejerze szczery podziw. Jego ojciec zażył trzydzieści stumiligramowych tabletek nembutalu, rozpuszczonych w setce kminkówki, co samo w sobie miało pewne zalety, a uzupełnione plastikową torbą na głowie, pojemną i bez dziur, przyniosło śmierć schludną, cichą i niezawodną. Jednak rozważając sposoby odebrania sobie życia, Landsman, podobnie jak mistrz świata Melech Gajsztik, przychyla się do broni krótkiej. Jego obrzyn kaliber.39 spełni zadanie z nawiązką. Kiedy wiadomo, gdzie przyłożyć lufę (w kącie bródki) i jak wycelować (20 stopni od pionu w kierunku pnia mózgu), jest to metoda szybka i niezawodna. Brudna, lecz z jakiegoś powodu Landsman nie przejmuje się ewentualnym bałaganem.
— Odkąd to lubisz naleśniki?
Dźwięk jej głosu sprawia, że cały się wzdryga. Wali kolanem w nogę od stołu i kawa, niczym krew z rany wylotowej, rozbryzguje się po szklanym blacie.
— Czołem, szefowo — mówi po amerykańsku. Rozpaczliwie szuka serwetki, ale przyniósł tylko jedną. Rozlana kawa jest wszędzie. Landsman wyszarpuje z kieszeni marynarki przypadkowe papierki i bezskutecznie próbuje zatamować powódź.
— Ktoś tu siedzi? — Bina jedną ręką trzyma tacę, drugą walczy z napęczniałą torbą. Ma charakterystyczną minę, doskonałe znaną Landsmanowi. Uniesione brwi, zapowiedź uśmiechu — to mina, którą przybiera, wchodząc do sali balowej, pełnej funkcjonariuszy płci męskiej, albo do sklepu w Harkawy w minispódniczce. To mina, która oznajmia: „Nie szukam tu kłopotów, przyszłam tylko po gumę do żucia”. Nie dając Mejerowi najmniejszej szansy na odpowiedź, Bina rzuca torbę i siada.
— Proszę — mówi Landsman mimo to, odsuwając talerz, by zrobić jej miejsce. Bina wręcza mu kilka serwetek. Landsman gorączkowo wyciera blat, po czym rzuca przesiąknięty kłąb na sąsiedni stolik. — Nie wiem, po co je zamówiłem. Masz rację, naleśniki z serem, fuj!
Bina układa na stole serwetkę, a na niej łyżkę, nóż i widelec. Następnie zdejmuje z tacy dwa talerze i stawia je przed sobą: sałatkę z tuńczyka na liściu sałaty, podarunku pani Nemincyner, oraz promienny złocisty kwadrat zapiekanki z makaronu. Sięga do wypchanej torby, wydobywa plastikowe pudełko z przykrywką na zawiasach, a z niego okrągłe puzderko z filigranu. Przechyla je i wysypuje na dłoń tabletkę witaminową, kulkę tranu i enzym, dzięki któremu jej żołądek trawi mleko. W plastikowym pudełku mieści się również sól, pieprz, chrzan, chusteczki odświeżające, flakonik tabasco lalczynych rozmiarów, pastylki chloru do odkażania wody, tabletki na zgagę i Bóg wie co jeszcze. Na koncercie Bina ma w torbie lornetkę operową; na łące Bina wyciąga z niej kocyk. Mrówkołapki, korkociąg, świeczki i zapałki, kaganiec, scyzoryk, maleńki rozpylacz z freonem, lupa — przy rozmaitych okazjach Landsman widywał w juchtowej torbie wszystkie te przedmioty.
Tylko patrząc na Żydów takich jak Bina Gelbfisz, myśli Landsman, da się pojąć wytrwałość i wszechobecność jego rasy. To Żydzi, których domem jest torba z juchtowej skóry, czy to na grzbiecie wielbłąda, czy w bańce powietrza w samym centrum mózgu. To Żydzi, którzy zawsze spadają na cztery łapy, lądują gotowi do biegu, płyną na fali zmiennego losu i wykorzystują, co im się nawinie pod rękę, od Egiptu po Babilon, od mińskiej guberni do Okręgu Sitka. Systematyczni, zorganizowani, uparci, przedsiębiorczy, zwarci, gotowi. Miśko ma rację: Bina da sobie radę w każdym komisariacie świata. Byle jakie przesunięcie granic, byle jaka zmiana rządów nie wystarczą, by zbić z tropu Żydówkę, która nosi w torbie zapas chusteczek odświeżających.
— Sałatka z tuńczyka — zauważa Landsman, pamiętając, że przestała jeść tuńczyka, gdy odkryła, że jest w ciąży z Dżango.
— Tak, próbuję wchłonąć tyle rtęci, ile tylko mogę — mówi Bina, odczytując wspomnienie na jego twarzy. Połyka tabletkę z enzymem. — Jakoś ostatnio lecę rtęcią.
Landsman wskazuje kciukiem panią Nemincyner, która stoi w gotowości z łyżką w dłoni.
— Powinnaś zamówić termometr w cieście.
— Chciałam — odpowiada — ale mieli tylko doodbytniczy.
— Widziałaś Pingwina?
— Pingwina Symkowicza? Gdzie?
Bina odkręca się do tyłu i Landsman korzysta z okazji, by zajrzeć jej za bluzkę. Widzi fragment piegowatej piersi, koronkową krawędź miseczki stanika i ciemną plamę brodawki, odciskającą się pod materiałem. Zalewa go fala pragnienia, by wsunąć tam dłoń, ująć pierś, wtulić się w miękkie wgłębienie, zwinąć w kłębek i zasnąć. Bina odwraca się i przyłapuje go na marzeniu o dekolcie. Landsman czuje, że policzki mu płoną.
— Ha! — mówi Bina.
— Jak ci minął dzień? — pyta Landsman, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.
— Umówmy się — mówi ona i jej głos lodowacieje. Zapina bluzkę pod szyję. — Posiedzimy tutaj, ty i ja, zjemy razem kolację i ani słowem nie wspomnimy o moim cholernym dniu. Co ty na to, Mejer?
— Chyba brzmi nieźle — odpowiada Landsman.
— Dobrze — mówi Bina.
Nabiera łyżkę sałatki z tuńczyka. Landsman dostrzega błysk zwieńczonego złotem przedtrzonowca i myśli o dniu, gdy wróciła od dentysty, nawalona tlenkiem azotu, i zaprosiła go, by wsadził jej język do ust i sprawdził, jak się czuje. Po pierwszym kęsie Bina poważnie zabiera się do roboty. Wsuwa dziesięć czy jedenaście łyżek, żując i przełykając zapamiętale. Szybko i namiętnie oddycha przez nos. W skupieniu śledzi współpracę łyżki z talerzem. Dziewczyna ma zdrowy apetyt: oto pierwsza opinia matki Landsmana na temat Biny Gelbfisz, odnotowana przeszło dwadzieścia lat temu. Jak większość komplementów jego matki, ten również w razie potrzeby łatwo obracał się w obelgę. Ale odtąd Landsman ufa wyłącznie kobietom, które jedzą jak mężczyźni. Gdy na talerzu pozostaje tylko liść sałaty z kleksem majonezu, Bina wyciera usta serwetką i nasycona, głęboko wzdycha.