— Nu, to o czym pogadamy? Chyba nie o twoim dniu?
— Stanowczo nie.
— To co nam zostaje?
— Jeśli chodzi o mnie — mówi Landsman — niewiele.
— Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Bina odpycha pusty talerz i na spotkanie przeznaczenia wzywa zapiekankę z makaronu. Landsman czuje, że od lat nie był tak szczęśliwy jak teraz, patrząc, jak Bina łypie na smakołyk.
— Wciąż lubię opowiadać o swoim samochodzie — mówi.
— Wiesz, że poezja miłosna mnie nie interesuje.
— O Przejęciu też nie będziemy mówić.
— Zgoda. Nie chcę też słyszeć o gadających kurczakach, ani o pierożkach w kształcie głowy Majmonidesa, ani o wszystkich tych zasranych cudach.
Landsman zastanawia się, co Bina powiedziałaby na dzisiejszą opowieść Cymbalista o człowieku leżącym w szufladzie chłodni w podziemiach Komendy Głównej.
— Proponuję, żeby w ogóle nie mówić o Żydach.
— I o Alasce.
— Dobry Boże, w żadnym wypadku.
— I żadnej polityki. Ani słowa o Rosji, Mandżurii, Niemczech, a zwłaszcza o Arabach.
— Ja też mam Arabów po dziurki w nosie.
— Nu, to może o zapiekance z makaronu? — pyta Landsman.
— Dobrze — odpowiada Bina. — Tylko proszę cię, Mejer, zjedz trochę. Aż mi się serce ściska, jak na ciebie patrzę. Boże drogi, strasznie jesteś chudy. Masz tu kawałek. Nie wiem, jak oni to przyrządzają, ktoś mi mówił, że dodają imbiru. Muszę powiedzieć, że w Jakowy o dobrym kuglu można tylko pomarzyć.
Odkrawa kawałek zapiekanki i niesie go na widelcu wprost do ust Landsmana. Na widok zbliżającego się deseru zimna ręka ściska Landsmanowi trzewia. Odwraca twarz. Widelec zatrzymuje się w połowie drogi. Bina rzuca trójkącik budyniu i makaronu, wysadzany klejnotami rodzynków, na talerz obok nietkniętych naleśników.
— W każdym razie powinieneś spróbować — mówi. Zjada kilka kęsów i odkłada widelec. — No, jeśli chodzi o zapiekankę z makaronu, to chyba wszystko.
Landsman sączy kawę. Bina połyka pozostałe tabletki i popija je wodą.
— Nu.
— No, dobra — mówi Landsman.
Jeśli teraz pozwoli jej odejść, nigdy nie będzie mu dane położyć się i zasnąć między jej piersiami. Nigdy już nie zaśnie bez pomocy garści nembutalu lub wiernego obrzyna kaliber.39.
Bina wstaje od stołu i wkłada kurtkę. Wpycha plastikowe pudełko z powrotem do skórzanej torby, tę zaś z jękiem zarzuca na ramię.
— Dobranoc, Mejer.
— Gdzie się zatrzymałaś?
— U rodziców — odpowiada tonem, którym obwieszcza się wyrok śmierci na planetę.
— Aj waj.
— Ty mi to mówisz. Dopóki czegoś nie znajdę. Mimo wszystko to chyba lepsze niż hotel Zamenhof.
Zaciąga suwak i przez kilka długich sekund poddaje Landsmana skrupulatnym gliniarskim oględzinom. Nie jest tak spostrzegawcza jak on — zdarza się jej przeoczyć szczegóły — ale potrafi szybko skojarzyć to, co widzi, z tym, co jej wiadomo o kobietach i mężczyznach, o ofiarach i mordercach. Pewną ręką konstruuje logiczne, trzymające się kupy narracje; nie tyle rozwiązuje sprawy, ile opowiada o nich historie.
— Spójrz tylko na siebie. Wyglądasz jak dom w ruinie.
— Wiem — mówi Landsman, czując ucisk w piersiach.
— Słyszałam, że marnie z tobą, ale myślałam, że tylko mnie pocieszają.
Landsman śmieje się i ociera policzek rękawem marynarki.
— Co to takiego? — pyta Bina. Paznokciem kciuka i palca wskazującego z kłębu serwetek, który Landsman rzucił na sąsiedni stolik, wydłubuje zmiętą, zalaną kawą masę papieru; on próbuje ją przechwycić, ale ona, jak zawsze, jest dla niego za szybka. Rozwija papier i rozprostowuje go na stole. — Pięć wielkich prawd i pięć dużych kłamstw o Wierzbowskich chasydach? — czyta. — Jej brwi spotykają się nad nasadą nosa. — Szykujesz się do przejścia na chasydyzm?
Landsman ociąga się z odpowiedzią i Bina natychmiast wyciąga wnioski z jego miny, z jego milczenia i z tego, co o nim wie, a zasadniczo wie wszystko.
— Mejer, co ty kombinujesz? — pyta. Nagle wygląda na równie znużoną i wyczerpaną jak on. — Nie. Nieważne. Za bardzo jestem, kurwa, zmęczona. — Ponownie zgniata Wierzbowską broszurę i ciska nią w jego w głowę.
— Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym mówić — przypomina Landsman.
— Tak, tak, ustaliliśmy dużo rzeczy. Ty i ja.
Na pół odwrócona, wyżej podciąga pasek torby, w której płynie jej życie.
— Chcę cię widzieć jutro w swoim biurze.
— Hm. Dobrze. Tyle tylko — mówi Landsman — że właśnie skończyłem dwunastogodzinny dyżur.
Informacja ta, choć prawdziwa, najwyraźniej nie robi na Binie żadnego wrażenia. Zupełnie jakby jej nie słyszała lub jakby nie została wygłoszona w języku indoeuropejskim.
— Zobaczymy się jutro — mówi on. — Chyba że strzelę sobie w łeb.
— Ostrzegałam już, bez poezji miłosnej. — Bina zbiera niesforny pukiel ciemnodyniowych włosów i podpina go zębatą klamrą za lewym uchem. — Strzelisz czy nie strzelisz, o dziewiątej masz być u mnie.
Landsman odprowadza wzrokiem Binę, kroczącą przez salę do wyjścia z jadłodajni Polar-Sztern. Zakłada się ze sobą o dolara, że ona na niego nie spojrzy, tylko naciągnie na głowę kaptur i wyjdzie na śnieg. Ale jest człowiekiem miłosiernym, poza tym to frajerski zakład, więc nie egzekwuje wygranej.
19
Kiedy telefon budzi Landsmana nazajutrz o szóstej rano, ten siedzi w uszatym fotelu w samych tylko białych gatkach i czule ściska w dłoni kolbę swego M-39.
Tenenbojm schodzi z dyżuru.
— Pan prosił — mówi i odkłada słuchawkę.
Landsman nie pamięta, żeby zamawiał budzenie. Nie pamięta, żeby wychlał całą butelkę śliwowicy, która stoi pusta tuż przy fotelu, na podrapanym poliuretanowym stole z imitacji dębu. Nie pamięta, żeby jadł zapiekankę z makaronu, której nadgryziony kawałek przycupnął w rogu plastikowego pojemnika obok butelki. Nie pamięta, żeby ciskał w kaloryfer opalizującą pamiątkową szklanką z Wystawy Światowej w Sitka w 1977 roku, co wnosi z rozprysków malowanego szkła na podłodze. Może sfrustrował go brak postępów w pozycji na kieszonkowej szachownicy, która obecnie leży do góry nogami pod łóżkiem, a maleńkie bierki, rozrzucone hojną ręką, walają się gęsto po podłodze? Ale nic nie pamięta, ani rzucania, ani brzęku szkła. Może pił toast za kogoś lub za coś, a kaloryfer pełnił funkcję kominka? Nic w nędznym wystroju pokoju 505 nie jest w stanie go zadziwić, a już najmniej naładowany szolem w jego dłoni.
Sprawdza bezpiecznik iglicy i wkłada broń do kabury przewieszonej przez oparcie fotela. Następnie podchodzi do ściany, z trzaskiem opuszcza tapczan i wpełza pod kołdrę. Pościel jest czysta, pachnie maglem i kurzem z wnęki ściennej. Landsman mętnie przypomina sobie, że około północy przyszedł mu do głowy romantyczny projekt, by zjawić się wcześniej w pracy, sprawdzić, co balistyka i sądówka znalazły w sprawie Szpilmana, może nawet popłynąć na wyspy do dzielnicy rosyjskiej i przydusić szachistę recydywistę Wasilija Szynowicera. Żeby rzucić się w wir pracy, dać z siebie wszystko, zanim Bina o dziewiątej zabierze się z kleszczami do jego zębów. Smutno uśmiecha się na myśl, jakim to dzielnym wojownikiem był o północy. Pobudka o szóstej, dobre sobie.