Naciąga kołdrę na głowę i zamyka oczy. Konfiguracja pionów i figur ustawia się nieproszona na szachownicy jego umysłu: czarny król osaczony, lecz nieszachowany, na środku deski, biały pion na kolumnie „b” o krok od przemiany w coś lepszego. Landsman nie potrzebuje już kieszonkowej szachownicy — ku swemu przerażeniu zna całą pozycję na pamięć. Usiłuje przegnać ją ze swych myśli, wymazać, zmieść wszystkie bierki i zamalować białe pola na czarno. Uzyskać całkowicie pustą planszę, nieskażoną bierkami i graczami, gambitami i końcówkami, tempem, taktyką i przewagą materialną, czarną jak Góry Baranowa.
Wciąż leży w gatkach i skarpetkach — białe pola umysłu uległy zatarciu — gdy rozlega się pukanie do drzwi. Siada raptownie, zwrócony twarzą do ściany, z werblem serca w skroniach, owinięty ciasno prześcieradłem niczym dzieciak, który ma nadzieję kogoś przestraszyć. Spał na brzuchu, może przez dłuższy czas. Pamięta, że na dnie czarnego, błotnistego grobu, w bezświetlnej jaskini milę pod powierzchnią ziemi, słyszał z dala wibrację szojfera, a chwilę później cichy świergot telefonu na fornirowanym stole. Tkwił jednak tak głęboko pod warstwą błota, że nawet gdyby telefon dzwonił we śnie, on nie miałby siły ani chęci go odebrać. Jego poduszka cuchnie ohydną mieszaniną pijackiego potu, paniki i śliny. Landsman patrzy na zegarek. Dochodzi dziesiąta dwadzieścia.
— Mejer?
Landsman pada odwrotnie na łóżko, beznadziejnie zaplątany w pościel.
— Bina, odchodzę — mamrocze. — Rezygnuję z pracy.
Bina na razie się nie odzywa. Landsman ma nadzieję, że przyjęła jego wymówienie — tak czy inaczej zbyteczne — i poszła sobie, wróciła do jednostki, do człowieka z Towarzystwa Pogrzebowego, gotowa podjąć swoją transformację z żydowskiej policjantki w funkcjonariuszkę wymiaru sprawiedliwości wielkiego stanu Alaska. Kiedy Landsman zyska pewność, że jej nie ma, poprosi pokojówkę, która raz na tydzień zmienia pościel i ręczniki, żeby przyszła i go zastrzeliła. Wystarczy, że potem w ramach pochówku zamknie zwłoki w tapczanie; klaustrofobia i lęk przed ciemnością nie będą już Landsmana dręczyć.
Chwilę później rozlega się zgrzyt klucza w zamku i drzwi pokoju 505 otwierają się odrobinę. Bina ostrożnie wślizguje się do środka jak ktoś, kto wchodzi do pokoju chorego, na oddział kardiologiczny, nastawiony się na wstrząs, przypomnienie śmiertelności, kilka ponurych prawd o organizmie.
— Jezu, kurwa, Chryste — mówi ze swoim nienagannym, solennym akcentem.
Wyrażenie to zawsze wydawało się Landsmanowi dziwne; dałby niemało, żeby zobaczyć coś takiego.
Przez rozrzucone na podłodze szmaty — części szarego garnituru Landsmana i ręcznik kąpielowy — Bina przedziera się do nóg łóżka i ogarnia wzrokiem różową tapetę w bordowe flokowane girlandy, zielony dywan z przypadkowym wzorem tajemniczych plam i wypalonych dziur po papierosach, pustą butelkę, łuszczący się i obdrapany fornir mebli z płyty pilśniowej. Landsman patrzy na nią, wciąż z głową w nogach łóżka; jej przerażenie raczej go śmieszy, głównie dlatego, że w przeciwnym razie musiałby się wstydzić.
— Jak się mówi w esperanto „kupa gówna”? — pyta Bina. Podchodzi do fornirowanego stołu i spogląda na poszarpane zwoje zapiekanego makaronu, spoczywające w zatłuszczonym pudełku.
— Przynajmniej coś zjadłeś.
Obraca fotel do łóżka i stawia toboły na podłodze. Przygląda się fotelowi z bliska: jej mina niezbicie dowodzi, że miałaby ochotę potraktować go jakimś żrącym środkiem dezynfekującym ze swojej magicznej torby. W końcu jednak powoli opada na siedzenie. Ma na sobie szary garnitur z jakiejś śliskiej tkaniny, opalizującej lśniącą czernią, i jedwabny top w kolorze wiosennej zieleni. Twarz bez makijażu, z wyjątkiem dwóch smug ceglastej szminki na wargach; poranne wysiłki, by okiełznać bujne włosy spinkami i wsuwkami, o tej porze jeszcze zdają egzamin. Możliwe nawet, że Bina się wyspała w wąskim łóżeczku w swoim starym pokoju na pięterku dwurodzinnego domu na Wyspie Japońskiego, wsłuchana w stukot protezy pana Ojszera z parteru, ale cienie na jej zapadniętej twarzy raczej na to nie wskazują. Brwi znów się w siebie zaplątały, usta ściągnięte pod warstwą ceglastej szminki to dwumilimetrowa szrama.
— No więc jak się pani ma tego ranka, pani inspektor?
— Nie lubię czekać — oznajmiła Bina. — A zwłaszcza nie lubię czekać na ciebie.
— Może nie dosłyszałaś, co powiedziałem — mówi Landsman. — Odchodzę.
— To dziwne, ale ten konkretny idiotyzm, nawet powtarzany w kółko, jakoś nie poprawia mi nastroju.
— Bina, ja nie mogę dla ciebie pracować. Zastanów się, przecież to czysty obłęd. Właściwie powinienem się spodziewać, że wydział w tej sytuacji wpadnie na taki szaleńczy pomysł. Ale skoro jest aż tak źle, że dochodzi do czegoś takiego, to nie ma o czym mówić. Od tego ględzenia, że „trzeba grać do końca”, po prostu chce mi się rzygać. Nu, więc odchodzę. Po co ja ci jestem potrzebny? Zaetykietuj nasze sprawy na czarno. Zamknij i już. Kogo to obchodzi? To przecież tylko kupa martwych żydków.
— Jeszcze raz przejrzałam wszystkie akta — mówi Bina.
Landsman odnotowuje, że po tych wszystkich latach zachowała fascynującą zdolność ignorowania jego i jego czarnych nastrojów.
— I nie zauważyłam nic, co mogłoby wskazywać na związki z wierzbowerami. — Zanurza rękę w torbie, wyciąga paczkę broadwayów, wytrząsa jednego i wkłada go do ust. Następne dziesięć słów wymawia od niechcenia, co natychmiast wzbudza nieufność Landsmana. — No, może oprócz sprawy tego ćpuna, którego znalazłeś na dole.
— Dałaś mu czarną etykietkę — stwierdza Landsman bez emocji, jak przystało na policjanta. — Palić też zaczęłaś?
— Nikotyna, rtęć… — Bina odgarnia kosmyk włosów, zapala papierosa i wydmuchuje dym. — Gram do końca.
— Poczęstuj mnie.
Landsman bierze papierosa i siada prosto, starannie owinięty w togę pościeli. Bina zza kolejnego broadwaya lustruje Landsmana w całym jego splendorze: siwe włosy na piersiach, opona sadła w pasie, kościste kolana.
— Śpisz w gaciach i skarpetkach — mówi. — To u ciebie zawsze zły znak.
— Chyba mam chandrę — mówi Landsman. — Dopadła mnie zeszłego wieczoru.
— Zeszłego wieczoru?
— Może zeszłego roku.
Bina rozgląda się za czymś, co mogłoby posłużyć za popielniczkę.
— Pojechaliście wczoraj z Miśkiem na Wierzbowską Wyspę — pyta — żeby pogrzebać trochę w sprawie Laskera?
Właściwie nie ma sensu kłamać. Ale Landsman zbyt długo lekceważył rozkazy, by teraz zacząć mówić prawdę.
— Nie dzwonili do ciebie?
— Z Wierzbowskiej Wyspy? W sobotę rano? A kto miałby do mnie dzwonić w sobotę rano? — Jej oczy robią się chytre i zwężają się w kącikach. — A gdyby nawet, to co by powiedział?
— Przepraszam — mówi Landsman. — Wybacz. Dłużej nie wytrzymam.
Wstaje z łóżka, wlokąc za sobą prześcieradło, i okrążywszy tapczan, drepcze do maleńkiej łazienki, gdzie oprócz sedesu mieści się jeszcze umywalka, stalowe lustro i prysznic. Nie ma zasłonki, tylko dziura odpływu na środku podłogi. Landsman zamyka drzwi i długo, z prawdziwą przyjemnością oddaje mocz. Potem odkłada zapalonego papierosa na rezerwuar i energicznie szoruje twarz namydloną ściereczką. Na haczyku za drzwiami wisi szlafrok, biały w czerwone, zielone, żółte i czarne indiańskie wzory. Landsman wkłada go, mocno zawiązuje pasek i z papierosem w ustach patrzy na swoje odbicie w porysowanym stalowym prostokącie nad umywalką. To, co widzi, nie dostarcza mu żadnych niespodzianek ani nieznanych dotąd wrażeń, spuszcza więc wodę i wraca do pokoju.