— Słyszałeś o synu Heskela Szpilmana? — pyta Landsman, odstawiając na stolik pączki i kubek z herbatą. — O chłopaku imieniem Mendel?
Benito stoi z rękami splecionymi na plecach, jak uczniak wyrwany do recytacji wiersza.
— Zdarzało się, tyle lat — mówi. — To ćpun, nie?
Landsman unosi krzaczastą brew. Nie odpowiada się na pytania kapusia, zwłaszcza retoryczne.
— Mendel Szpilman — decyduje się kontynuować Benito. — Może ja go widziałem kilka raz. Śmieszny gość. Gada trochę w tagalog. Śpiewa filipiński piosenek. Co się stało, on nie martwy?
Landsman w dalszym ciągu milczy; lubi Benny’ego Taganesa i wyciągając z niego informacje, zawsze czuje się trochę jak cham. By zatuszować kłopotliwą ciszę, odgryza kawałek sztekla. Pączek wciąż jest ciepły, leciutko pachnie wanilią, a skórka chrupie między zębami jak skorupka karmelu na budyniu. Landsman błyskawicznie go pożera, czemu Benito przygląda się z chłodną uwagą, niczym dyrygent przesłuchujący flecistę.
— Bardzo dobre, Benny.
— Błagam, panie śledczy, pan mnie nie obraża.
— Przepraszam.
— Wiem, że dobry.
— Super.
— Nic w pana życiu się z tym nie równa.
Prawdziwość tego zdania bije w oczy do tego stopnia, że Landsmanowi zbiera się na płacz, więc dla niepoznaki zjada kolejnego pączka.
— Ktoś szukał ten żydek — mówi Benito chropawym, lecz płynnym żydowskim. — Dwa, trzy miesiące temu. Dwa ktoś.
— Widziałeś ich?
Benito wzrusza ramionami. Jego taktyka i sposób działania pozostaje dla Landsmana tajemnicą: ci wszyscy kuzyni, bratankowie i cała siatka podkapusiów.
— Ktoś ich widział — mówi. — Może i ja?
— Pejsaci?
Benito zastanawia się przez dłuższą chwilę; Landsman widzi, że gość podchodzi do pytania naukowo, nieledwie je smakuje. Po chwili kręci głową powoli i stanowczo.
— Pejsaci nie — mówi. — Ale brodaci.
— Brodaci? Chcesz powiedzieć, że religijne typy?
— Małe jarmułki. Schludne brody. Młodzi.
— Rosjanie? Akcent?
— Jeśli ja tylko słyszał o tych ludziach, to ten, co mi powiedział, nie mówił o akcent. Jeśli ja sam ich widział, to nie pamiętam, sorry. Hej, o co chodzi, dlaczemu pan nic nie pisze, panie śledczy?
Na początku ich współpracy Landsman specjalnie wszystko zapisywał, żeby podkreślić, że traktuje Benita bardzo serio. Teraz więc wyciąga notes i pośpiesznie gryzmoli kilka linijek. Nie jest pewien, co o tym myśleć — dwóch schludnych Żydów, religijnych, ale nie pejsatych.
— A o co pytali, dokładnie, proszę?
— Miejsce pobytu. Informacja.
— I ktoś im powiedział?
— Nie w Pączkach Mabuhay. Nie Taganes.
Szojfer Benita dzwoni. Benito otwiera go i przykłada do ucha. Z linii wokół jego ust znika wszelka surowość, jego rysy zaczynają upodabniać się do oczu, stają się miękkie, przepełnione uczuciem. Czule trajkocze coś w tagalog; Landsman podchwytuje muczący dźwięk swojego nazwiska.
— Jak się czuje Oliwia? — pyta, gdy Benito zamyka telefon i nakłada na twarz maskę zimnego gipsu.
— Nie może jeść — odpowiada. — Koniec ze szteklami.
— Wielka szkoda.
Skończyli. Landsman wstaje, chowa notes do tylnej kieszeni i zjada ostatni kęs. Taki silny i szczęśliwy nie czuł się od wielu tygodni, a może i miesięcy. Śmierć Mendla Szpilmana ma w sobie coś konkretnego, co każe mu się otrząsnąć z kurzu i pajęczyn. Chyba że to przez pączek. Są już w drzwiach, gdy Benito kładzie mu dłoń na ramieniu.
— Dlaczego pan nie pyta o więcej, panie śledczy?
— A o co chciałbyś, żebym zapytał? — Landsman marszczy czoło, po czym niepewnie dobiera pytanie: — Coś dzisiaj słyszałeś? Coś z Wierzbowskiej Wyspy? — Trudno to sobie wyobrazić, jednak nie jest wykluczone, że niezadowolenie wierzbowerów z odwiedzin Landsmana u rabina dotarło już do wiadomości ogółu.
— Z Wierzbowskiej Wyspy? Nie, co innego. Ciągle pan szuka za sprawą Zylberblata?
Śledztwo w sprawie zabójstwa Wiktora Zylberblata należy do tych, które Landsman i Miśko powinni zamknąć jeszcze przed odejściem. Zginął w marcu, zakłuty nożem przed knajpą Hofbrau w starej niemieckiej dzielnicy Nachtasyl, kilka przecznic stąd. Nóż, którym go zabito, był mały i tępy; wyglądało to na zabójstwo bez premedytacji.
— Ktoś widział brata — mówi Benito Taganes. — Rafi. Kręci się tutaj.
Nikt nie żałował Wiktora, a już najmniej jego brat Rafael. Wiktor znęcał się nad Rafim, oszukiwał go, poniżał, dobierał się do jego kobiety i do jego pieniędzy. Po śmierci Wiktora Rafi wyjechał z miasta w niewiadomym kierunku. Dowody łączące go z nożem są w najlepszym razie nieprzekonujące. Dwóch świadków, połowicznie wiarygodnych, zeznało, że dwie godziny przed morderstwem brata i tuż po nim znajdował się czterdzieści mil od Nachtasylu. Ale Rafael Zylberblat ma długą i monotonną kartotekę, więc, myśli Landsman, na sprawcę świetnie się nadaje, zwłaszcza zważywszy na obniżenie standardów wskutek nowej polityki wydziału.
— Kręci się gdzie? — pyta Landsman. Ta informacja jest niczym łyk gorącej kawy. Landsman czuje wręcz, jak całym sobą, niczym stufuntowy wąż boa, pozbawia wolności Rafaela Zylberblata.
— Sklep Big Macher, ten, co go już nie ma, w Granitowy Potok. Ktoś widział, jak wchodzi i wychodzi. Coś nosił. Butla propanu. Może on mieszka w pusty sklep.
— Dzięki, Benny — mówi Landsman. — Sprawdzę.
Landsman wychodzi, lecz Benito znów łapie go za rękaw i po ojcowsku gładzi klapy jego płaszcza, strzepując drobiny cukru i cynamonu.
— Pana żona — mówi. — Znowu tutaj?
— W całej swojej wspaniałości.
— Miła pani. Benny mówi dzień dobry.
— Powiem jej, żeby wpadła.
— Ee, nic jej pan nie powie. — Benito szczerzy zęby w uśmiechu. — Teraz ona pański szef.
— Zawsze była moim szefem — mówi Landsman. — Teraz po prostu została nim oficjalnie.
Uśmiech blednie i Landsman odwraca wzrok, żeby nie widzieć smutku w oczach Benita Taganesa. Żona Benita jest milkliwą kobietą bez wyrazu, lecz panna Oliwia w pełni rozkwitu była szefową połowy świata.
— Lepiej dla pana — mówi Benito. — Pan potrzebuje.
21
Landsman przypina do paska dodatkowy magazynek i jedzie na północny kraniec miasta, za Cypel Halibuta, gdzie budynki się kończą i woda przegradza pas lądu niczym ramię policjanta. Tuż obok autostrady Ickesa wrak centrum handlowego wyznacza koniec marzeń o żydowskim Sitka. Na tutejszym parkingu ofensywa na rzecz zaludnienia światowym żydostwem terenów aż do Jakowy ostatecznie wyzionęła ducha. Nie było prawa stałego pobytu, nie nastąpił masowy przypływ krwi żydowskiej z gorzkich zakątków i ciemnych zaułków diaspory. Planowane dzielnice mieszkaniowe pozostały kreskami na zwojach błękitnego papieru, zalegających w jakiejś stalowej szufladzie.
Outlet Big Macher w Granitowym Potoku padł mniej więcej dwa lata temu. Wejście jest zamknięte na łańcuch, a na ślepej ścianie, gdzie niegdyś łacińskie i hebrajskie litery obwieszczały nazwę sklepu, widnieje tylko rząd tajemniczych otworów, przypominających oczka domina, braille’owski zapis klęski.
Landsman zostawia samochód przy środkowym pasie i przez zamarzniętą połać parkingu idzie do wejścia od frontu. Śnieg nie jest tu tak głęboki jak na ulicach w śródmieściu. Na wysokim, bladoszarym niebie malują się ciemnoszare tygrysie pręgi. Sapiąc przez nos, Landsman zbliża się do szklanych drzwi, których klamki, niczym ręce skazańca, spina luźny kawałek niebieskiego gumowanego łańcucha. Landsman wymyślił sobie, że pod osłoną siłowego pola wibrującej stanowczości zapuka do drzwi, uniesie wysoko odznakę, a wówczas ten oślizły szczur Rafi Zylberblat wyjdzie ze środka z głupią miną, mrużąc oczy w oślepiającym śnieżnym blasku dnia.