— Mały w porządku? — pyta Landsman.
— Ząbkuje. — Miśko zdejmuje ramiączko z haczyka za drzwiami sypialni. Na ramiączku wisi ubranie Landsmana, czyste i wyszczotkowane. Miśko maca kieszeń marynarki i wyjmuje kartonik zapałek. Następnie podchodzi do łóżka i podaje Landsmanowi zapałki i papierosy.
— Całkiem szczerze, to nie mogę powiedzieć — mówi Landsman — żebym wiedział, co tu robię.
— To był pomysł Ester-Malke. Zważywszy na to, co myślisz o szpitalach. Uznali, że nie ma potrzeby, żebyś tam został.
— Może usiądziesz?
W pokoju nie ma krzesła, więc Landsman odsuwa się trochę i Miśko siada na brzegu łóżka, czym wprawia sprężyny w istny popłoch.
— Naprawdę nie masz nic przeciwko temu, żebym zapalił?
— Naprawdę to mam. Stań przy oknie.
Landsman wyłazi z łóżka, unosi bambusową żaluzję i ze zdumieniem spostrzega, że na dworze leje. Przez uchylone okno wiatr niesie zapach deszczu, co wyjaśnia woń włosów Biny w jego śnie. Landsman wygląda na parking pod blokiem i widzi, że śnieg całkiem stopniał i spłynął. Światło też jest jakieś inne.
— Która godzina?
— Szesnasta trzydzieści… dwie — mówi Miśko, nie patrząc na zegarek.
— Jaki dzień?
— Niedziela.
Landsman otwiera okno na oścież i sadza na parapecie lewy pośladek, wystawiając obolałą głowę na deszcz. Zapala papierosa, zaciąga się głęboko i próbuje się zdecydować, czy powinien się zmartwić, czy nie.
— Dawno mi się nie zdarzyło — mówi — żebym przespał cały dzień.
— Pewnie musiałeś — odpowiada Miśko beznamiętnie, po czym zerka z ukosa na Landsmana. — A propos, to Ester-Malke zdjęła ci spodnie. Po prostu do twojej wiadomości.
Landsman strzepuje popiół za okno.
— Zostałem postrzelony.
— Muśnięty. Powiedzieli, że to właściwie otarcie. Nawet nie musieli zakładać szwów.
— Było ich troje. Rafael Zylberblat, gnojek, który wyglądał na jego brata, i jakaś cipcia. Gnojek zabrał mi samochód i portfel. Oraz odznakę i szolema. I mnie zostawił.
— Tak wynikałoby z rekonstrukcji.
— Chciałem zadzwonić po pomoc, ale ten szczurkowaty żydek wziął też mojego szojfera.
Na wzmiankę o telefonie Landsmana Miśko uśmiecha się lekko.
— Co? — pyta Landsman.
— Tak. Więc twój gnojek jedzie sobie na północ autostradą Ickesa. Przed nim Jakowy, Fairbanks, Irkuck.
— Aha.
— Dzwoni twój telefon. Twój gnojek odbiera.
— To byłeś ty?
— Bina.
— Coraz lepiej.
— Po dwóch minutach rozmowy ona już wie, gdzie on jest, jak wygląda i jak się wabił jego pies, kiedy gnojek miał jedenaście lat. Po pięciu minutach dwóch mundurowych zgarnia go pod Krestowem. Twój samochód czuje się dobrze. Pieniądze wciąż są w portfelu.
Landsman udaje wielkie zainteresowanie żarem, który zamienia suchy tytoń w popiół.
— A moja broń i odznaka?
— Aa.
— Aa?
— Twoja broń i odznaka znajdują się obecnie pod pieczą twego przełożonego.
— Zamierza je oddać?
Miśko wyciąga rękę i wygładza wgłębienie, jakie tyłek Landsmana zostawił na pościeli.
— Po prostu wypełniałem obowiązki — mówi Landsman głosem, który nawet w jego własnych uszach brzmi płaczliwie. — Dostałem cynk w sprawie Rafiego Zylberblata. — Wzrusza ramionami i maca bandaż z tyłu głowy. — Chciałem tylko pogadać.
— Powinieneś był najpierw do mnie zadzwonić.
— Nie chciałem zawracać ci głowy w sobotę.
To marne wytłumaczenie i wypada nawet żałośniej, niż Landsman zamierzał.
— Nu, niech będzie, idiota ze mnie — przyznaje. — I w dodatku kiepski policjant.
— Zasada numer jeden.
— Wiem. Po prostu podkusiło mnie, żeby szybko coś zrobić. Nie sądziłem, że to się tak potoczy.
— W każdym razie — mówi Miśko — gnojek, ten mały, nazywa się Willy Zylberblat. Przyznał się w imieniu brata. Mówi, że faktycznie Rafi załatwił Wiktora. Połówką nożyczek.
— Coś podobnego.
— Więc jeśli nie wypłynie nic nowego, to mogę powiedzieć, że Bina ma wszelkie powody do zadowolenia. Załatwiłeś sprawę bardzo skutecznie.
— Połówką nożyczek.
— Prawda, jaki zaradny?
— I oszczędny.
— A ta cipcia, którą tak brutalnie potraktowałeś… To również ty, jak rozumiem?
— Ja.
— Dobra robota, Mejer. — Ani ton, ani mina Miśka nie zdradzają cienia sarkazmu. — Załatwiłeś Jachewed Flederman.
— Niemożliwe.
— Miałeś niezły dzień.
— Ta pielęgniarka?
— Nasi koledzy z brygady B są zachwyceni.
— Ta, co zabiła tego dziadka, jak mu tam, Hermana Poznera?
— Jedyna otwarta sprawa, która im została z zeszłego roku. Myśleli, że wyjechała do Meksyku.
— Niech mnie szlag — mówi Landsman po amerykańsku.
— O ile wiem, Tabacznik i Karpas już cię pochwalili przed Biną.
Landsman rozgniata papierosa o zewnętrzną ścianę budynku i pstryka niedopałkiem w deszcz. Tabacznik i Karpas naprawdę dają w dupę Landsmanowi i Szemecowi, szkoda gadać.
— Nawet kiedy mam szczęście — mówi — to mam pecha. — Wzdycha ciężko. — Jakieś wieści z Wierzbowskiej Wyspy?
— Ani mru-mru.
— W gazetach nic nie ma?
— Ani w „Licht”, ani w „Rut”. — To czołowe dzienniki chasydzkie. — Żadnych plotek. Nikt o tym nie mówi. Nic. Totalna cisza.
Landsman wstaje z parapetu i podchodzi do telefonu na nocnym stoliku. Wybiera numer zapamiętany wiele lat temu, zadaje pytanie, otrzymuje odpowiedź i rozłącza się.
— Wierzbowerzy odebrali ciało Mendla Szpilmana wczoraj późnym wieczorem.
Komórka w dłoni Landsmana ożywia się, ćwierkając niczym ptak robot. Landsman podaje ją Miśkowi.
— Na oko nieźle — mówi Miśko w słuchawkę. — Tak, mam wrażenie, że przyda mu się odpoczynek. Dobrze — odrywa słuchawkę od ucha i spogląda na nią, zakrywając kciukiem mikrofon. — Twoja była żona.
— Podobno czujesz się nieźle — mówi Bina, słysząc głos Landsmana.
— Tak powiadają.
— Weź trochę wolnego — proponuje ona. — Zrób sobie urlop.
Jej głos jest tak łagodny i spokojny, że znaczenie tego, co powiedziała, nie od razu doń dociera.
— Nie zrobisz mi tego — jęczy w końcu Landsman. — Bina, proszę, powiedz, że to nieprawda.
— Dwie osoby zabite. Z twojego pistoletu. Jedyny świadek to dzieciak, który nie widział, co się stało. Automatycznie zostajesz zawieszony z pełnym wynagrodzeniem do końca dochodzenia komisji.
— Strzelali do mnie. Miałem wiarygodny cynk, broń schowaną w kaburze, byłem cichy i uprzejmy jak myszka. A oni zaczęli do mnie strzelać.
— I oczywiście będziesz miał szansę opowiedzieć swoją wersję. Tymczasem jednak zabieram twoją odznakę i broń na przechowanie, zapakowane do ślicznej różowej kosmetyczki Hello Kitty, gdzie trzymał je Willy Zylberblat. Dobrze? A ty spróbujesz trochę się podreperować, co ty na to?
— Dochodzenie będzie trwało tygodniami — protestuje Landsman. — Zanim wrócę do służby, Komenda Główna może w ogóle przestać istnieć! Nie ma podstaw, żeby mnie zawiesić, i ty dobrze o tym wiesz. W tych okolicznościach mogłabyś bez trudu przywrócić mnie do czynnej służby. Komisja prowadziłaby swoje dochodzenie i wszystko byłoby zgodnie z regulaminem.
— Są różne regulaminy — mówi Bina.
— Nie bądź taka zagadkowa — sarka Landsman i po amerykańsku pyta: — Co jest, kurwa?