Выбрать главу

— Chociaż kanapa ma pewne zalety — ciągnie Ester-Malke. — Na przykład, nie znajdziesz tam niemowląt ani czterolatków.

— Twoje bachory mają poważnie zapuszczone paznokcie u nóg — mówi Landsman. — Oprócz tego coś gnije w pieluchach małego. Śmierdzi jak zdechła wydra morska.

W kuchni Ester-Malke nalewa kawy do kubków. Potem otwiera drzwi wejściowe i z wycieraczki z napisem SPADAJ podnosi egzemplarz „Tog”. Landsman siada na swoim zwykłym stołku i wpatruje się w półmrok pokoju dziennego, gdzie niczym wyspa wznosi się na podłodze masyw jego partnera. Kanapa przypomina pełen koców wrak.

Właśnie zamierza powiedzieć: „Nie zasługuję na takich przyjaciół jak wy”, gdy Ester-Malke wraca do kuchni, pogrążona w lekturze gazety.

— Nic dziwnego, że potrzebowałeś tyle snu — mówi, po czym wpada na futrynę. Wieści na pierwszej stronie muszą być naprawdę okropne lub niesamowite.

Landsman sięga do kieszeni marynarki po okulary do czytania. Mostek jest pęknięty i każde szkło zwisa oddzielnie — to prawdziwa para okularów, dwa monokle na uchwytach. Ester-Malke otwiera szufladkę stolika pod telefonem, wyciąga taśmę izolacyjną w żółtym kolorze ostrzeżeń przed promieniowaniem, skleja okulary i wręcza je Landsmanowi. Kłąb taśmy na nosie ma grubość orzecha laskowego i przyprawi o zeza nawet właściciela.

— Założę się, że wypadło świetnie — mówi Landsman, biorąc gazetę.

W dzisiejszym „Tog” dominują dwa duże artykuły. Jeden to relacja ze strzelaniny na parkingu outletu Big Macher, wskutek której zginęły dwie osoby. Brał w niej udział samotny detektyw wydziału kryminalnego Mejer Landsman, lat czterdzieści dwa, oraz para podejrzanych, od dawna poszukiwanych przez organy ścigania Sitka w związku z dwoma zabójstwami, prawdopodobnie niezwiązanymi ze sobą.

Drugi artykuł nosi nagłówek:

ZWŁOKI „MAŁEGO CADYKA” ZNALEZIONE W HOTELU W SITKA

Towarzyszący tekst przytacza szereg cudownych zdarzeń, wymijających relacji i zwykłych kłamstw, związanych z życiem Menachema-Mendla Szpilmana oraz jego śmiercią w czwartek późnym wieczorem w hotelu Zamenhof na ulicy Maksa Nordaua. Biuro patologa sądowego — którego szef przeniósł się już do Kanady — donosi, że wstępne badanie przyczyn śmierci denata wskazuje na coś, co w bajkach nazywają „nieszczęśliwym wypadkiem, związanym z użyciem substancji odurzających”.

Choć szeroki świat niewiele o nim wiedział — donosi dziennikarz „Tog” — w zamkniętej społeczności wiernych pan Szpilman przez większą część swej młodości uchodził za cudowne dziecko, wyjątkowy talent i świętego mędrca, a nawet za dawno spodziewanego Odkupiciela. W jego dzieciństwie stary dom Szpilmanów przy ulicy Anskiego w Harkawy pękał w szwach od gości i petentów; ludzie pobożni i zwyczajnie ciekawi przybywali z miejsc tak odległych, jak Bejrut i Buenos Aires, aby poznać cudownego młodzieńca, który urodził się dziewiątego dnia brzemiennego w skutki miesiąca aw. Niejeden z nich miał nadzieję, że pan Szpilman wreszcie posłucha uporczywych plotek na swój temat, „ogłosi swoje panowanie”; niejeden też dokładał starań, by być przy tym obecnym. Ale pan Szpilman nie złożył żadnej deklaracji. Dwadzieścia trzy lata temu, w dniu planowanych zaślubin z córką rabina sztrakencerów, na zawsze usunął się z życia publicznego, a jego późniejszy długotrwały upadek niemalże zatarł w ludzkiej pamięci obietnicę sprzed lat.

Okruchy informacji z biura patologa to jedyna wskazówka, która choć trochę przybliża czytelnikom przyczynę śmierci Mendla. Zarząd hotelu i Komenda Główna podobno odmówiły wyjaśnień. Pod koniec artykułu Landsman czyta, że nie będzie nabożeństwa w synagodze, jedynie pogrzeb na starym cmentarzu Montefiore, którym zajmie się sam ojciec zmarłego.

— Miśko mi mówił, że stary się go wyrzekł — komentuje Ester-Malke, czytając Landsmanowi przez ramię. — Podobno nie chciał mieć z chłopakiem nic wspólnego. Pewnie zmienił zdanie.

Czytającego artykuł Landsmana przeszywa ukłucie zawiści wobec Mendla Szpilmana, tylko trochę złagodzone litością. Sam przez wiele lat uginał się pod brzemieniem ojcowskich oczekiwań, nie mając pojęcia, jak by się czuł, gdyby zdołał je spełnić lub przewyższyć. Izydor Landsman, Mejer wie o tym, byłby zachwycony, płodząc zdolnego syna. Nie jest w stanie oprzeć się wrażeniu, że gdyby grał w szachy tak jak Mendel Szpilman, jego ojciec być może uznałby, że ma dla kogo żyć — dla małego mesjasza, który przyniesie mu odkupienie. Landsman wspomina list, który wysłał ojcu w nadziei, że uwolni się od brzemienia takiego życia i tak wygórowanych oczekiwań; myśli też o latach, które przeżył w przekonaniu, iż zadał Izydorowi Landsmanowi śmiertelny cios. Jakie poczucie winy nosił w sobie Mendel Szpilman? Czy wierzył w to, co o nim mówiono, w swój dar lub powołanie? A może pragnąc zrzucić swój ciężar, doszedł do wniosku, że musi odwrócić się plecami nie tylko do ojca, ale do wszystkich Żydów na świecie?

— Nie sądzę, by rebe Szpilman kiedykolwiek zmieniał zdanie — mówi Landsman. — Sądzę, że ktoś musiał mu w tym pomóc.

— Ciekawe kto?

— Mam zgadywać? Może matka chłopca?

— Bardzo dobrze. Dzielna kobieta, że nie pozwoliła wyrzucić syna jak pustej butelki.

— Dzielna kobieta — powtarza Landsman. Wpatruje się w zamieszczoną w „Tog” fotografię piętnastoletniego Mendla Szpilmana z rzadką bródką i rozwianymi pejsami, swobodnie przewodniczącego zjazdowi młodych talmudystów, którzy kłębią się wokół niego nadąsani bądź wściekli. „Cadyk ha-Dor w lepszych czasach”, głosi podpis.

— O czym myślisz, Mejer? — pyta Ester-Malke z nutą zwątpienia w głosie.

— O przyszłości — mówi Landsman.

23

Zbity tłum Żydów w czarnych kapeluszach jak pociąg toczy pod górkę swój żałobny ładunek, podążając od bramy cmentarza — nazywanego domem życia — do wykopanej w błocie jamy. Śliska od deszczu sosnowa skrzynka kołysze się i podskakuje na fali płaczących mężczyzn. Satmarczycy trzymają parasole nad głowami wierzbowerów, gererzy, sztrakencerzy i wyżnicerzy śmiało biorą się pod ręce niczym korowód uczennic na wagarach. Rywalizacje, urazy, sekciarskie dysputy, wzajemne ekskomuniki, wszystko to dziś idzie w kąt — dziś trzeba z należytym przejęciem opłakać żydka, do zeszłego piątku tonącego w całkowitym zapomnieniu. A może nawet nie żydka, lecz jego spękaną skorupkę, ledwie osłaniającą zimną pustkę dwudziestu lat uzależnienia. Każde pokolenie traci proroka, na którego nie zdołało zasłużyć. Pobożni Żydzi z Sitka określili już dokładnie położenie swej zbiorowej marności i teraz zebrali się na deszczu, by złożyć ją do grobu.

Kępy czarnych świerków wokół mogiły chwieją się na wietrze jak lamentujący chasydzi. Za murami cmentarza kapelusze i czarne parasole chronią przed ulewą najmarniejszych z marnych. O tym, komu dane będzie przekroczyć bramy domu życia, a kto zostanie na zewnątrz jako zwykły kibic, zadecydowały głębokie struktury zależności i zobowiązań. To gratka dla śledczych z wydziału włamań, przemytu i nadużyć finansowych: Landsman dostrzega Skolskiego, Burwica, Felda oraz Globusa (jak zwykle koszula wyłazi mu ze spodni), przycupniętych na dachu szarego forda victoria. Nie co dzień zdarza się, by kwiat hierarchii wierzbowerów paradował na wzgórku w pełnej okazałości, uplasowany względem siebie na wzór kółek z diagramu prokuratora. Na dachu odległego o ćwierć mili Wal-Martu trzech Amerykanów w niebieskich wiatrówkach kieruje ku zebranym teleobiektywy i drżący słupek mikrofonu. Przez środek zbitej gęstwy, pilnując, by się nie rozlazła, wije się błękitna fastryga jednostek mundurowych i motocyklowych. Prasa również się zjawiła: kamerzyści i reporterzy z Kanału 1 i miejscowych gazet, ekipa z oddziału NBC z Juneau i z informacyjnego kanału kablówki, a także Dennis Brennan, któremu najwyraźniej nie starczyło wyobraźni — a może za mało jest filcu na świecie? — by okryć przed deszczem swój wielki, łysawy łeb. No, a do tego dochodzą jeszcze wszyscy półpobożni, półpraktykujący, nowocześni, zwyczajnie łatwowierni, sceptyczni i wścibscy zwykli Żydzi oraz sporej siły delegacja z Klubu Szachowego Einstein.