Landsman, znów połączony z odzyskanym super sportem, widzi ich wszystkich ze swej pozycji bezsilnego wygnańca, którą zajął naprzeciwko domu życia na łysym pagórku po drugiej stronie bulwaru Mizmor. Zaparkował w ślepym zaułku, wytyczonym przez jakiegoś dewelopera, wybrukowanym, a następnie obciążonym nazwą Tikwa. Wyraz ten, który po hebrajsku znaczy „nadzieja”, tego ponurego popołudnia pod koniec czasu rozbrzmiewa w żydowskim uchu siedemnastoma odcieniami ironii. Oczekiwane z taką nadzieją domy nigdy nie powstały, jedynie pomarańczowe flagi na drewnianych tyczkach, połączonych nylonowym sznurkiem, wyznaczają w błocie zaułka miniaturowy Syjon, widmowy eruw klęski.
Landsman występuje dziś solo, trzeźwy jak karp w wannie, dzierżąc lornetkę w spoconej dłoni. Ciąg na wódkę jest jak wyrwany ząb: nie można przestać o niej myśleć, a przecież sondowanie dziury ma w sobie coś przyjemnego. A może owo uczucie braku to po prostu luka pozostała po zabranej przez Binę odznace?
Landsman z auta obserwuje pogrzeb przez dobry zeissowski okular, rozładowując zarazem akumulator na słuchanie radia, które nadaje dokument CBC o pieśniarzu bluesowym Robercie Johnsonie. Głos artysty, piskliwy i drżący, przypomina głos Żyda odmawiającego kadysz na deszczu. Landsman zaopatrzył się w karton broadwayów i pali je wściekle jeden po drugim, usiłując wyrugować z super sporta odór Willy’ego Zylberblata — paskudny smród jak z garnka wody, w której przed dwoma dniami ktoś gotował kluski. Miśko tłumaczył Landsmanowi, że domniemany ślad obecności młodego Zylberblata w jego życiu to jedynie wytwór wyobraźni, jednakże Landsman cieszy się, że ma pretekst, by wykadzić wnętrze tytoniowym dymem, który wprawdzie nie eliminuje tęsknoty za drinkiem, ale jakoś łagodzi jej dotkliwość.
Miśko usiłował również przekonać Landsmana, żeby w sprawie śmierci Mendla Szpilmana — niewątpliwie ofiary nieszczęśliwego wypadku — wstrzymał się z dochodzeniem dzień lub dwa. Kiedy po wyjściu z mieszkania jechali windą na dół, kazał nawet Landsmanowi spojrzeć sobie prosto w oczy i wyraźnie oznajmić, że jego, Landsmana, plan na to mokre poniedziałkowe popołudnie nie polega na tym, by bez broni i odznaki dotrzeć do nieutulonej w żalu królowej gangsterów i zadać jej kilka bezczelnych pytań, gdy ta będzie wychodzić z domu życia, pozostawiając w nim szczątki jedynego syna.
— Nie możesz się nawet do niej zbliżyć — powtarzał, odprowadzając Landsmana przez hol do wyjścia Dniepru, wciąż ubrany w słoniowych rozmiarów piżamę. W ramionach niósł skłębiony garnitur, buty zahaczył na dwóch palcach, pasek zawiesił na szyi; z kieszonki musztardowej bluzy w wąskie białe paski wyzierały, niczym chusteczka, rożki dwóch grzanek. — A jeśli nawet możesz, to nie możesz. Było to iście policyjne, subtelne rozróżnienie między tym, na co może się porwać człowiek z jajami, a tym, do czego ludzie, którzy kopią w jaja, nigdy nie dopuszczą.
— Wyrzucą cię na pysk — straszył Miśko. — Wytrząsną ci drobne z portek. Zaskarżą cię.
Landsman nie mógł zaprzeczyć. Batszeba Szpilman rzadko stawiała stopę poza granicami swego tajemnego, maleńkiego światka, a gdy już to robiła, otaczał ją mur żelastwa i prawników.
— Bez odznaki, bez wsparcia, bez nakazu, bez wszczętego dochodzenia, z miną półwariata, z jajkiem na garniturze? Jeśli będziesz zawracał głowę tej damie, to cię postrzelą bez żadnych konsekwencji.
— Miśko, czy ty mi mówisz, żebym tego nie robił — zapytał Landsman — czy po prostu, żebym nie robił tego bez c i e b i e? Ty myślisz, że ja ci pozwolę przesrać tę niewielką szansę, jaką macie z Ester-Malke, aby wyjść z Przejęcia bez szwanku? Chyba ci odbiło. Wiem, że przez te wszystkie lata wyrządziłem ci mnóstwo szkód i pakowałem cię w różne kłopoty, mimo wszystko jednak aż takim dupkiem nie jestem. Ale jeśli chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem, nie powinienem tego robić, kropka, no cóż…
Landsman aż przystanął. Zdroworozsądkowa treść jego argumentacji była wręcz porażająca.
— Mejer, ja sam nie wiem, co mówię. Ja po prostu mówię, kurwa. — Miśko czasem (częściej w dzieciństwie) miewał takie spojrzenie, że blask szczerości, bijący z jego oczu, aż oślepiał.
Landsman spuścił wzrok i stanął twarzą do wiatru znad zatoki.
— Mówię, żebyś przynajmniej nie jechał autobusem, dobrze? Zawiozę cię na parking policyjny.
W oddali rozległ się głęboki warkot i wizg hamulców hydraulicznych. Na nadmorskim bulwarze, wzbijając migotliwą zasłonę deszczu, ukazał się autobus 61B do Harkawy.
— Weź chociaż to — westchnął Miśko, unosząc swoją marynarkę za kołnierz, jakby chciał ją podać Landsmanowi. — Z kieszeni. Bierz.
Teraz więc Landsman waży w dłoni szolema — słodką, małą berettę.22 z plastikową kolbą — truje się nikotyną i próbuje zrozumieć lamentacje pana Johnsona, czarnego żydka z delty Missisipi. Po pewnym czasie, którego nie chce mu się odnotować ani zmierzyć (powiedzmy, po godzinie), długi, czarny ludzki pociąg, uwolniony od ładunku, rusza ze wzgórza z powrotem ku bramie. Na jego czele, sapiąc miarowo, w ociekającym deszczem szerokoskrzydłym kapeluszu, sunie na podobieństwo lokomotywy zwalisty masyw dziesiątego rabina z Wierzbowa. Za nim podąża szereg jego siedmiu czy też dwunastu córek z mężami i dziećmi, po czym Landsman prostuje się i reguluje lornetkę. Jego oczom ukazuje się ostry zeissowski obraz Batszeby Szpilman. Spodziewał się ujrzeć wiedźmę, połączenie lady Makbet z pierwszą damą Ameryki, jakąś Marilyn Monroe Kennedy w różowym toczku na głowie i mesmerycznymi spiralami zamiast oczu. Jednak dostrzega tylko drobną, kościstą postać o niepewnym kroku starej kobiety, z twarzą skrytą za czarną woalką, w niczym się niewyróżniającym, esencjonalnie czarnym stroju, która zaraz znika mu z oczu w tłumie stłoczonych przy bramie żałobników.
Na widok zbliżających się do bramy Szpilmanów mundurowi funkcjonariusze zwierają szyki i spychają tłum do tyłu. Landsman wsuwa pistolet do tylnej kieszeni, wyłącza radio i wysiada z samochodu. Deszcz zelżał, zamieniając się w drobną mżawkę. Landsman wielkimi krokami schodzi po zboczu ku bulwarowi Mizmor. W ciągu ostatniej godziny ciżba spęczniała i skupiła się wokół bramy cmentarza — podrygująca, ruchoma, podatna na nagłe drgnienia masa ludzka, animowana ruchami Browna zbiorowej żałoby. Policjanci mają pełne ręce roboty, próbując utorować rodzinie zmarłego drogę do potężnych czarnych limuzyn konduktu pogrzebowego.
Landsman ślizga się i pada, szarpiąc chwasty, zbierając grudy błota na podeszwach. Jego obrażenia, podrażnione wysiłkiem zejścia po stromym nasypie, dotkliwie dają o sobie znać. Zastanawia się, czy lekarze nie przeoczyli jakiegoś złamanego żebra. W pewnej chwili traci równowagę i zjeżdża w dół, ryjąc obcasami trzymetrowej długości bruzdy, aż w końcu ląduje na tyłku. Jest zbyt przesądny, by nie dostrzec w tym złej wróżby, z drugiej strony dla pesymisty wszystkie wróżby są złe.
Prawda jest taka, że nie ma żadnego planu, nawet tak elementarnego i topornego, jaki nakreślił Miśko. Landsman jest gliniarzem od osiemnastu lat, od trzynastu detektywem, od siedmiu pracuje w wydziale zabójstw. To prawdziwy książę wśród policjantów. A teraz po raz pierwszy w życiu stał się nikim, małym zwariowanym żydkiem z pytaniem i bronią w garści. Nie ma pojęcia, jak należy postępować w takich okolicznościach, ma jedynie pewność, którą tuli do serca niczym pamiątkę pierwszej miłości, że to właściwie i tak bez znaczenia.