Bulwar Mizmor zamienił się w jeden wielki parking, żałobnicy i gapie kłębią się w oparach spalin. Landsman lawiruje między błotnikami i zderzakami, po czym zapada w stłoczony na jezdni tłum. Chłopcy i młodzieńcy, mając nadzieję na lepszy widok, czepiają się gałęzi żałosnych europejskich modrzewi, które jakoś nie przyjęły się na pasie rozdzielczym. Żydki wokół Landsmana skwapliwie schodzą mu z drogi — a kiedy nie schodzą, kościste ramię Landsmana zaraz podpowiada im właściwy kierunek.
Te żydki cuchną lamentacją, kalesonami, błotem, paltami przesiąkniętymi wilgocią i dymem tytoniowym. Modlą się, jakby zaraz mieli zemdleć, mdleją, jakby to był obrządek. Wczepione w siebie kobiety z łkaniem szarpią sobie gardła. Niepodobna, by opłakiwały Mendla Szpilmana — po prostu czują, że ze świata zniknęło coś odmiennego, cień cienia, nadzieja nadziei. Ta półwyspa, którą ci ludzie uznali za swój dom i pokochali, ma im być odebrana, są jak złote rybki w worku, które zaraz ktoś wrzuci do wielkiego czarnego jeziora Diaspory. To zbyt wiele, nie da się o tym myśleć, zamiast tego opłakują więc los, który nigdy się do nich nie uśmiechnął, szansę, która nigdy szansą nie była, króla, który i tak by nie nadszedł, nawet gdyby nie oberwał kulki w puszkę czaszki. Landsman napiera na nich ramieniem i mruczy:
— Przepraszam.
Zmierza do konkretnej limuzyny, robionej na zamówienie sześciometrowej bestii z napędem na cztery koła. Droga z wierzchołka wzgórza na drugą stronę bulwaru, przebyta wśród parasoli, bród i zawodzeń żydowskich do burty owego piekielnego auta zyskuje w jego percepcji dziwny, rwany, nerwowy charakter, jakby ktoś z ręki filmował próbę zamachu. Ale Landsman nie zamierza nikogo zabić, chce po prostu porozmawiać z tą panią, zwrócić jej uwagę, przyciągnąć jej wzrok. Po prostu zadać jej jedno pytanie. Jakie pytanie? Nu, tego on nie wie.
Koniec końców, ktoś go uprzedza: w rzeczy samej jest to tuzin ktosiów. Reporterzy, podobnie jak Landsman, za pomocą łokci i kolan wyorali sobie tunel wśród chasydów. Widząc drobną kobietę w czarnej woalce, chwiejnie wychodzącą z bramy, wspartą na ramieniu zięcia, wyciągają przyniesione kwestie, wyjmują je z kieszeni niczym kamienie i rzucają wszystkie naraz, wręcz zasypują kobietę gradem pytań. Ona jednak nie zwraca na nich uwagi, nie odwraca głowy, woalka ani drgnie. Baronsztajn prowadzi matkę zmarłego do masywnego kadłuba limuzyny. Z miejsca dla pasażera wysiada szofer, Filipińczyk o posturze dżokeja, z blizną na podbródku niczym drugi uśmiech, i biegnie otworzyć drzwi swej pracodawczyni. Landsmana wciąż dzieli od nich około siedemdziesięciu metrów. Nie zdąży zadać rebecyn żadnego pytania ani w ogóle nic zrobić.
Dziki pomruk, wzbierający w gardle warkot, niski i na poły nieludzki, dudniące ostrzeżenie lub upomnienie: to jeden z pejsatych przy samochodzie poczuł się urażony pytaniem jakiegoś dziennikarza. A może drażnią go wszystkie pytania, jak również styl, w jakim zostały zadane. W krępym blondynie bez krawata, z wyłażącą ze spodni koszulą, Landsman rozpoznaje Dowida Süssmana, żydka, którego Miśko zaczepił na Wierzbowskiej Wyspie, osiłka z bułą u nasady szczęki i drugą pod lewym ramieniem. Süssman zarzuca ramię na szyję biednego Dennisa Brennana, po czym z wyszczerzonymi zębami klaruje mu coś do ucha, zarazem odciągając go spod nóg wychodzącej z bramy rodziny.
W tym momencie jeden z mundurowych postanawia interweniować, w końcu przecież po to tu jest. Ale ponieważ się boi — to tylko wystraszony dzieciak — być może zbyt swobodnie poczyna sobie z pałką wymierzoną w głowę Dowida Süssmana. Rozlega się mdlący trzask, po czym Süssman wiotczeje i rozlewa się w kałużę u stóp policjanta.
Tłum, popołudnie, cały szeroki świat Żydów na chwilę wstrzymuje oddech. Po czym rozpętuje się szaleństwo. To żydowskie zamieszki, pełne przemocy fizycznej i werbalnej, ociekające gwałtownymi oskarżeniami i najczarniejszymi przekleństwami. Na pomoc wzywane są choroby skóry, klątwy i krwotoki. Wycie, przypływy i odpływy czarnych kapeluszy, pięści i kije, krzyki i wrzaski; brody powiewają niczym proporce krzyżowców, słychać miotane obelgi, czuć odór zrytego błota, krwi i świeżo prasowanych spodni. Dwóch mężczyzn niesie rozpięty na dwóch kijach transparent z pożegnaniem utraconego księcia Menachema, lecz ktoś wyrywa im najpierw jeden kij, a potem drugi. Transparent, rozdarty na pół, tonie w odmętach tłumu, kije idą w ruch, tłukąc policyjne czaszki i szczęki. Pracowicie wymalowane na płótnie słowo ŻEGNAJ, oderwane i wyplute, żegluje nad głowami żałobników i policjantów, gangsterów i pobożnych, żywych i martwych.
Landsman traci rabina z oczu, jednak dostrzega Rudaszewskich, którzy wpychają matkę zmarłego, Batszebę, na tylne siedzenie limuzyny. Szofer chwyta drzwi auta i wskakuje na siedzenie jak gimnastyk, Rudaszewscy walą w dach, wrzeszcząc: „Gazu, gazu, gazu!”. Landsman, który nadal szuka po kieszeniach złotej monety dobrego pytania, obserwuje to wszystko i zauważa szereg drobiazgów. Filipiński szofer jest wytrącony z równowagi. Nie zapiął pasa. Nie zatrąbił raz a dobrze, aby przepędzić bydło ze swej drogi. Zamek przy zasuwanych drzwiach nie domknął się do końca. Szofer wrzuca bieg i długi pojazd rusza z miejsca, zbyt szybko jak na panujący tłok.
Landsman ustępuje przed nadjeżdżającym autem, za którym niby aerodynamiczny cień smutku wlecze się pasmo żałobników, oderwane od głównego czarnego warkocza. Przez chwilę ludzie zasłaniają Rudaszewskim każdego, kto byłby na tyle głupi, aby próbować wskoczyć do auta. Landsman kiwa głową, wyczuwając rytm tłumu i własny. Nerwowo przebiera palcami, czekając na stosowny moment, a gdy samochód przetacza się obok niego, szarpnięciem otwiera tylne drzwi.
Moc silnika natychmiast przekłada się na panikę w nogach. To fizyczny przejaw jego głupoty, nieuchronny impet pecha. Wleczony przez pięć metrów Landsman znajduje czas, by zadać sobie pytanie, czy jego siostrę spotkał podobny koniec, szybkie oddziaływanie grawitacji na masę. Napina do granic możliwości ścięgna przegubów, jakoś wpycha kolano do limuzyny, po czym bezwładnie wpada do środka.
24
Ciemna pieczara, oświetlona przez błękitne diody, chłodna, sucha i pachnąca cytrynowym odświeżaczem. Landsman wyczuwa w sobie ślad tej woni, cytrynowe echo niezmierzonej nadziei i energii. Być może to najgłupsza rzecz, jaką zrobił w życiu, ale musiał ją zrobić, i świadomość, że ją zrobił, na razie stanowi odpowiedź na jedyne pytanie, które umie zadać.
— Jest piwo imbirowe — informuje królowa Wierzbowskiej Wyspy. Majaczy w najciemniejszym kącie auta, zwinięta w kłębek jak porzucony pled. Jej suknia, choć bezkształtna, uszyta jest z pięknego materiału, markę prochowca zdradza modne logo na podszewce. — Niech pan pije, ja nie mam ochoty.
Jednak Landsman całą uwagę skupia na fotelu za plecami szofera, skąd oczekuje największych kłopotów. Siedzi tam metr osiemdziesiąt i sto kilogramów kobiety w czarnym kostiumie ze skóry rekina i w białej koszuli bez kołnierzyka. Oczy tej olbrzymki, szare i twarde, przywodzą Landsmanowi na myśl brzuszki dwóch matowych łyżek. Wokół muszli jej lewego ucha wije się biały kabel słuchawki, a pomidorowe włosy ostrzyżone są po męsku.
— Nie wiedziałem, że robią też Rudaszewskie płci żeńskiej — mówi Landsman, kucając na czubkach palców w szerokim przejściu między siedzeniami.