Od lat spodziewała się, że on ją zdradzi, odkąd po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że jest tym, kim jest. To dla matki przerażające słowo, przywodzące na myśl kruchość, bezbronność, osaczenie przez drapieżniki. Nic nie chroni takiego pisklęcia z wyjątkiem piór — piór i umiejętności latania. Latania przede wszystkim. Zrozumiała to, jeszcze zanim on sam to pojął. Wdychała tę wiedzę z jego miękkiego dziecięcego karczka, odczytywała ukryty tekst z kościstych, okrytych meszkiem kolan poniżej krótkich spodenek, ze sposobu, w jaki słysząc pochwały, delikatnie, po dziewczęcemu spuszczał wzrok. A potem, kiedy podrósł, mimo jego starań nie mogła nie zauważyć, że się peszył, tracił język w gębie, powściągał swój ogień, gdy do pokoju wchodził brat stryjeczny albo któryś z Rudaszewskich.
Obserwowała swego Mendele przez cały okres swatów, zaręczyn, organizowania zaślubin, szukając oznak obawy lub niechęci. On jednak wiernie spełniał swoje obowiązki i jej plany. Owszem, bywał sarkastyczny, czasem nawet zuchwale drwił z jej niezłomnego przeświadczenia, że On, błogosławione niech będzie święte Imię Jego, bawi się w swaty jak jakaś stara hausfrau i łączy dusze nienarodzonych. Kiedyś chwycił skrawek białego tiulu, porzucony w jej saloniku przez jedną z córek, okrył nim głowę i do złudzenia naśladując głos narzeczonej, wyliczył wszystkie fizyczne wady Mendla Szpilmana. Zebrani pękali ze śmiechu, lecz ona poczuła w sercu lekki, ptasi trzepot lęku. Ale z wyjątkiem tego momentu był taki jak zwykle, bezgranicznie oddany sześciuset trzynastu przykazaniom, studiom Tory i Talmudu, rodzicom oraz wiernym, dla których pozostał gwiazdą przewodnią. Nie, nawet teraz Mendel po prostu musiał się odnaleźć.
Wciągnęła pończochy, zapięła suknię, poprawiła halkę. Następnie włożyła na głowę perukę, zamówioną specjalnie na ten ślub za astronomiczną sumę trzech tysięcy dolarów. Było to prawdziwe arcydzieło, korona popielatoblond warkoczy z rudozłotymi refleksami, takich, jakie miała w młodości. Osadziła ten wór pieniędzy na ostrzyżonej czaszce i wtedy ogarnęła ją panika.
Na podręcznym stoliku stał telefon bez tarczy; gdyby podniosła słuchawkę, identyczny telefon zadzwoniłby w gabinecie jej męża. Przez dziesięć lat mieszkania w tym domu użyła go tylko trzykrotnie, raz powodowana bólem, dwa razy — gniewem. Nad telefonem wisiało zdjęcie jej dziadka ósmego rabina, babki oraz matki w wieku lat pięciu lub sześciu, upozowanych pod tekturową wierzbą na brzegu malowanego strumyka. Czarne ubrania, biała broda dziadka rozwiana niczym marzycielski obłok, a wszystko to osnute promiennym pyłem czasu, jaki okrywa zmarłych na starych fotografiach. W grupie tej brakowało brata matki, którego imię uchodziło za przekleństwo tak potężne, że nie wolno go było wymawiać. Nigdy nie poznała okoliczności owej słynnej apostazji, wiedziała tylko, że wszystko zaczęło się od książki zatytułowanej Tajemnicza wyspa, sekretnie przechowywanej w szufladzie, kulminację zaś stanowiło doniesienie, że widziano wuja na ulicy w Warszawie bez brody, za to w słomkowym kapeluszu — rzecz bardziej skandaliczna niż jakakolwiek francuska powieść.
Położyła dłoń na telefonie bez tarczy. Czuła panikę we wnętrznościach, panikę w zębach.
— Nie podniósłbym słuchawki, nawet gdybym mógł — odezwał się mąż tuż za jej plecami. — Skoro chcesz złamać przepisy szabatu, niech twój grzech przynajmniej nie idzie na marne.
Choć nie był jeszcze wówczas tak krągły i blady, jakim się stał w późniejszych latach, jednak stojąc w drzwiach jej sypialni, budził zdumienie, jakby na niebie wzeszedł drugi księżyc. Obrzucił spojrzeniem haftowane serwetki na fotelach, zielony lambrekin, biały jedwabny przestwór łóżka, słoiczki i flakony. Widziała, że dokłada starań, by zachować na ustach drwiący uśmieszek, jednak w gruncie rzeczy jego mina wyrażała dziwną mieszankę odrazy i zachłannej ciekawości. Przypomniała sobie grymas, którym niegdyś powitał wysłannika dalekiego dworu z Etiopii czy Jemenu, sarniookiego rabina w wielobarwnym kaftanie. Tamten niemożliwy rabin ze swą dziwaczną Torą oraz królestwo kobiet — obie te rzeczy zaliczały się do boskich kaprysów, meandrów Jego myśli, tak zawiłych, że próba ich zrozumienia bądź nawet wyobrażenia graniczyła z herezją.
Im dłużej rebe stał, tym mniej wydawał się rozbawiony, a bardziej zagubiony. W końcu zlitowała się nad nim. To nie było miejsce dla niego. Fakt, że przywędrował aż tutaj, do tej krainy haftowanych poduszek i wody różanej, dawał pojęcie o ogromie niestosowności, która rozlała się plamą po całym dniu.
— Usiądź — powiedziała. — Proszę.
Wdzięczny, z wolna naraził na szwank jej fotel.
— Odnajdziemy go — powiedział głosem cichym i złowieszczym.
Nie spodobał się jej wygląd męża. Świadom, że jego tusza może budzić obrzydzenie, na ogół skrupulatnie przestrzegał osobistej schludności. Lecz dziś pończochy miał pomarszczone, koszulę krzywo zapiętą, na policzki wystąpiły mu plamy zmęczenia, a wąsiki sterczały na boki, jakby przed chwilą za nie szarpał.
— Wybacz, kochanie — powiedziała. Otworzyła drzwi garderoby i weszła do środka. Gardziła ciemnymi kolorami, tak lubianymi przez Wierzbowskie kobiety z jej pokolenia; pomieszczenie, w którym się znalazła, zawieszone było tkaninami w barwach indygo, fioletu, heliotropu. Przysiadła na pufie z marszczoną falbaną do podłogi, po czym stopą w samej pończosze przymknęła drzwi, zostawiając szparę szerokości mniej więcej cala. — Mam nadzieję, że nie masz mi za złe. Tak będzie lepiej.
— Odnajdziemy go — powtórzył jej mąż, już bardziej rzeczowo, uspokajając nie tylko siebie, ale i ją.
— Lepiej, żeby się znalazł — powiedziała. — Żebym mogła go zabić.
— Uspokój się.
— Przecież mówię spokojnie. Może się upił? Było jakieś pijaństwo?
— Pościł. Czuł się dobrze. A jaką naukę wygłosił nam wczoraj o Parszat Chajej Sara! Elektryzującą! Wzruszyłby nawet umarłego! Lecz kiedy skończył, twarz miał zalaną łzami. Powiedział, że potrzebuje powietrza. Od tamtej pory nikt go nie widział.
— Zabiję go.
Z sypialni nie dobiegła żadna odpowiedź, jedynie chrypliwy oddech, równomierny, nieubłagany. Pożałowała swej groźby. W jej ustach była to czysta retoryka, jednakże w jego umyśle, w tej bibliotece, zamkniętej w kościanej puszce czaszki, mogła nabrać niebezpiecznych cech intencji.
— Wiesz może przypadkiem, gdzie on jest? — zapytał jej mąż po chwili, tonem tak lekkim, że aż groźnym.
— Skąd miałabym wiedzieć?
— Rozmawia z tobą. Przychodzi tutaj, żeby się z tobą zobaczyć.
— Nigdy.
— Wiem, że tak jest.
— A niby skąd wiesz? Chyba że każesz donosić moim pokojówkom.
Jego milczenie potwierdziło ogrom zepsucia służby. Poczuła przypływ cudownej determinacji, by już nigdy nie opuścić garderoby.
— Nie przyszedłem tutaj się spierać lub robić ci wymówki. Przeciwnie, miałem nadzieję, że otrzymam porcję twej zwykłej chłodnej rozwagi. Ale skoro już tu jestem, wbrew swemu osądowi jako mężczyzny i rabina, lecz z pełną świadomością swego pojmowania ojcostwa, czuję się zmuszony jednak zgłosić pretensję.
— O co?
— O jego… odmienność. Wynaturzenie. Skazę. To twoja wina. Syn taki jak ten to owoc matczynego drzewa.
— Podejdź do okna — powiedziała. — Zerknij zza firanki. Popatrz na tych biednych wielbicieli, głupców, złamanych żydków, którzy przyszli po błogosławieństwo, którego ty, z całą swoją uczonością, z całą swoją władzą, nigdy, przenigdy nie byłbyś w stanie im udzielić. Nigdy w życiu. Nie żeby ta niemożność kiedykolwiek cię powstrzymywała.