Выбрать главу

— Kto pani powiedział, że tu mieszkam? — pyta. — Pani zięć?

— Nie, nie wspominał o tym. Dowiedziałam się od tej drugiej inspektor Landsman. Tej, z którą był pan żonaty.

— Mówiła pani o mnie?

— Dzwoniła dzisiaj. Kiedyś, wiele lat temu, mieliśmy problemy z mężczyzną, który napastował kobiety. Był to bardzo zły człowiek, chory. Jeszcze w Harkawy, na ulicy Anskiego. Pokrzywdzone nie chciały rozmawiać z policjantami. Pańska była żona bardzo mi wtedy pomogła, wciąż jestem jej dłużniczką. To dobra kobieta. I dobra policjantka.

— Niewątpliwie.

— Zasugerowała, że gdyby pan się zjawił, nie zrobiłabym błędu, obdarzając pana pewnym zaufaniem.

— Miło z jej strony — mówi Landsman najzupełniej szczerze.

— Wyrażała się o panu z większym uznaniem, niż sobie wyobrażałam.

— Jak pani mówiła, to dobra kobieta.

— Ale i tak ją pan opuścił.

— Nie dlatego, że była dobra.

— Dlatego, że pan był zły?

— Tak mi się wydaje — potwierdza Landsman. — Jest zbyt uprzejma, żeby o tym mówić.

— Minęło wiele lat — mówi pani Szpilman. — Lecz o ile pamiętam, uprzejmość nie była jej najmocniejszą stroną. — Naciska guzik zwalniający drzwi i Landsman wysiada z limuzyny. — W każdym razie cieszę się, że dotąd nie wiedziałam, jaki to okropny hotel, bo nie pozwoliłabym panu w ogóle zbliżyć się do siebie.

— Faktycznie, nie jest zbyt wytworny — przytakuje Landsman. — Ale to mój dom.

— Wcale nie — zaprzecza pani Szpilman. — Niemniej z pewnością wygodniej panu tak myśleć.

27

— Związek Żydowskich Policjantów — mówi sprzedawca placków.

Zezuje na Landsmana zza stalowego kontuaru cukierni, zakładając ręce, aby pokazać, że nie nabierze się na żadne żydowskie podstępy. Mruży oczy, jakby dojrzał błąd na cyferblacie podrabianego roleksa; Landsman mówi po amerykańsku dość dobrze, by robić podejrzane wrażenie.

— Owszem — mówi Landsman. Szkoda, myśli, że jego legitymacja międzynarodowego bractwa żydowskich policjantów Ręce Ezawa (sekcja w Sitka) jest w rogu naddarta. W drugim rogu widnieje sześcioramienna policyjna gwiazda z nadrukiem w języku żydowskim. Nikt, nawet Landsman, szanowany członek organizacji od dwudziestu lat, nie przywiązuje do niej żadnej wagi ani znaczenia. — Na świecie jest nas pełno.

— Wcale mnie to nie dziwi — mówi sprzedawca placków z wyraźnym przekąsem. — Panie, ja tylko sprzedaję ciasta.

— Kupuje pan czy nie? — pyta żona sprzedawcy. Podobnie jak mąż, jest blada i obfita. Jej włosy w marnym świetle są bezbarwne niczym arkusz folii. Córka kręci się na zapleczu wśród jagód i kruszonek. Miejscowi piloci, myśliwi, członkowie brygad ratunkowych i inni regularni bywalcy lotniska w Jakowy uważają za szczęśliwy znak, jeśli uda im się wypatrzyć córkę sprzedawcy; Landsman nie widział jej od lat. — Jeśli pan nie chce ciasta, to nie ma najmniejszego powodu, żeby zabierał pan miejsce przy okienku. Za panem czekają ludzie, którzy śpieszą się na samolot.

Wyrywa legitymację z dłoni męża i oddaje ją Landsmanowi. Trudno mieć do niej pretensję o brak grzeczności; lotnisko w Jakowy to główna stacja przesiadkowa dla zmierzających na północ krętaczy, szarlatanów, kanciarzy i handlarzy nieruchomości z całego świata. Kłusownicy, przemytnicy, narowiści Rosjanie, kurierzy narkotykowi, tubylczy przestępcy, zatwardziali jankesi. Granice jurysdykcji Jakowy nigdy nie zostały do końca określone i wszyscy — Żydzi, Indianie czy mieszkańcy Klondike — roszczą sobie do niego jakieś prawa. Ciasta tej pani mają więcej kręgosłupa moralnego niż połowa jej klientów. Nie ma powodu, by cackała się z Landsmanem, jego tandetną legitymacją i wygolonym kawałkiem czaszki. Niemniej jej grubiaństwo wywołuje w nim ukłucie żalu za utraconą odznaką. Gdyby ją miał, mógłby powiedzieć: „Czekający niech się walą, kochana, a ty zrób sobie porządną lewatywę z borówek”. Zamiast tego ostentacyjnie lustruje wzrokiem osobników w umiarkowanie długiej kolejce za swoimi plecami. Wędkarze, kajakarze, drobni przedsiębiorcy, jakieś typy z korporacji.

Wszyscy chrząknięciami lub ruchem brwi sygnalizują, że pragną ciasta i że zaraz stracą cierpliwość do Landsmana i jego wyświechtanych dokumentów.

— Poproszę kawałek szarlotki z kruszonką — mówi Landsman — Wspominam ją z rozkoszą.

— Też najbardziej lubię szarlotkę — mówi żona, łagodniejąc odrobinę. Skinieniem głowy wskazuje mężowi blat na zapleczu, gdzie na lśniącej paterze pyszni się szarlotka, świeżutka i jeszcze niepokrojona. — Kawy?

— Tak, proszę.

— Ciasto à la mode?

— Nie, dziękuję. — Landsman przesuwa po kontuarze zdjęcie Mendla Szpilmana. — Widziała go pani kiedyś?

Kobieta patrzy na fotografię, starannie wsunąwszy dłonie pod pachy; Landsman sądzi, że rozpoznała Szpilmana od pierwszego wejrzenia. Następnie odwraca się, bierze od męża papierowy talerzyk, obciążony solidną porcją szarlotki z kruszonką, i umieszcza go na tacy, dokładając styropianowy kubek kawy i plastikowy widelczyk, zawinięty w serwetkę.

— Dwa pięćdziesiąt — mówi. — Niech pan usiądzie przy niedźwiedziu.

Niedźwiedź został zastrzelony w latach sześćdziesiątych przez grupę żydków, sądząc z wyglądu, lekarzy, w narciarskich czapkach i kurtkach w kratę, wręcz kipiących dziwaczną, okularniczą męskością, typową dla złotego wieku Okręgu Sitka. Na ścianie pod zdjęciem śmiercionośnej piątki widnieje kartonik z napisem po amerykańsku i żydowsku informujący, że niedźwiedź brunatny upolowany pod Lisianskim mierzył 3,7 metra i ważył czterysta kilogramów. Zachował się tylko jego szkielet w szklanej gablocie, obok której Landsman siada teraz z talerzykiem szarlotki i kubkiem kawy w rękach. W przeszłości wielokrotnie kontemplował z tego miejsca makabryczny kościany ksylofon niedźwiedzich żeber, ostatni raz razem z siostrą około roku przed jej śmiercią. Pracował wtedy nad sprawą Gorset” machera, ona zaś przyleciała z buszu z grupą wędkarzy.

Landsman myśli o Naomi. To luksus, podobnie jak porcja ciasta, równie niebezpieczny i pociągający jak alkohol. Układa w głowie dialog, słowa, których, gdyby tu była, mogłaby użyć, żeby go wykpić i wyśmiać. Za krwawe potyczki w śniegu z tymi idiotami Zylberblatami. Za picie piwa imbirowego z pobożną starą damą na tylnym siedzeniu hipertroficznej limuzyny. Za złudzenie, że zdoła pokonać swój nałóg i zachować trzeźwość dostatecznie długo, by wykryć mordercę Mendla Szpilmana. Za utratę odznaki. Za to, że Przejęcie go nie oburza i że sam nie ma stanowiska w tej sprawie. Naomi — tak mówiła — nienawidziła Żydów za ich potulne godzenie się z losem, za ufność, jaką pokładają w Bogu gojów. Ale też Naomi zajmowała stanowisko w każdej sprawie. Dbała o te stanowiska, głaskała je i pieściła, polerowała i pasła. Prawdopodobnie, myśli Landsman, skrytykowałaby nawet jego decyzję, by nie brać ciasta à la mode.

— Związek Żydowskich Policjantów — mówi córka sprzedawcy ciast, siadając na ławce obok Landsmana. Zdjęła fartuch i umyła ręce; jej piegowate ramiona powyżej łokci obsypane są mąką, której ślady widnieją także na jasnych brwiach. Włosy ma zaczesane do tyłu i ściągnięte czarną gumką. To zniewalająco brzydka kobieta o wodnistych błękitnych oczach, mniej więcej w wieku Landsmana, pachnąca masłem, tytoniem i dziwnie erotycznym, kwaśnym zaczynem ciasta. Zapala mentolowego i wydmuchuje w stronę Landsmana smugę dymu. — To coś nowego.