Выбрать главу

Wtyka papierosa do ust i wyciąga dłoń po legitymację, udając, że tekst nie sprawia jej trudności.

— Wie pan, ja czytam po żydowsku — oświadcza wreszcie. — W końcu, kurwa, nie jest to aztecki.

— Naprawdę jestem policjantem — mówi Landsman. — Po prostu dzisiaj prowadzę prywatne dochodzenie. Dlatego nie używam odznaki.

— Niech pan pokaże to zdjęcie — żąda ona.

Landsman wręcza jej policyjną fotografię Mendla Szpilmana. Kobieta kiwa głową i skorupa jej znużenia na moment pęka.

— Znała go pani?

Oddaje fotografię, kręci głową, robi lekceważącą minę.

— Co się z nim stało? — pyta.

— Został zamordowany — informuje Landsman. — Strzał w głowę.

— To okrutne — mówi ona. — O Jezu.

Landsman wyjmuje z kieszeni płaszcza świeżą paczkę chusteczek higienicznych i podaje kobiecie, która wydmuchuje nos, a potem zgniata chusteczkę w dłoni.

— Jak go pani poznała? — pyta Landsman.

— Podwiozłam go — odpowiada córka sprzedawcy placków. — Jeden raz. To wszystko.

— Dokąd?

— Do motelu na szosie numer trzy. Podobał mi się. Był zabawny. Słodki. Trochę brzydki. Trochę pokręcony. Powiedział, że ma, no wie pan, problem. Z dragami. Ale że próbuje się wyleczyć. Wydał mi się… No, po prostu był jakiś taki…

— Podnoszący na duchu?

— Mm. Nie. Po prostu taki jakiś… no, nie wiem. Prawdziwy. Chyba przez godzinę wydawało mi się, że się w nim zakochałam.

— Ale naprawdę nie była pani zakochana?

— Właściwie nie miałam okazji się przekonać.

— Uprawialiście seks?

— Pan naprawdę jest policjantem — mówi ona. — Glina, tak to się nazywa?

— Tak jest.

— Nie, nie kochaliśmy się. Chciałam tego. Wprosiłam się do jego pokoju w motelu. Ja lubię te rzeczy, no wie pan. Narzucałam mu się. To nie jego wina. Mówiłam już, był supermiły i w ogóle, tyle że w strasznym stanie. Te jego zęby. W każdym razie chyba się zorientował.

— W czym?

— Że ja… Że ja też mam pewien problem. Kiedy w okolicy jest mężczyzna. Dlatego w zasadzie staram się nie bywać w okolicach mężczyzn. Tylko niech pan sobie nic nie wyobraża. Pan wcale mi się nie podoba.

— Nie, proszę pani.

— Chodziłam na terapię, dwanaście kroków. Narodziłam się ponownie. Jedyna rzecz, która naprawdę pomaga, to pieczenie ciasta.

— Nic dziwnego, że są takie dobre.

— Ha.

— Nie skorzystał z pani propozycji.

— Nie chciał. Był bardzo miły. Zapiął mi bluzkę. Poczułam się jak mała dziewczynka. A potem coś mi dał. Powiedział, że mogę to zatrzymać.

— Co takiego?

Spuszcza wzrok i krew napływa jej do twarzy tak intensywnie, że niemal słychać szum. Następne słowa są niewyraźne i szeleszczące.

— Błogosławieństwo — mówi ona, po czym powtarza wyraźniej: — Powiedział, że daje mi swoje błogosławieństwo.

— Jestem prawie pewien, że był gejem — informuje Landsman. — Tak przy okazji.

— Wiem. Powiedział mi. Nie użył tego słowa. Właściwie nie użył żadnego słowa, a jeśli tak, to go nie pamiętam. Wydaje mi się, że powiedział, że nie chce mu się już tym zajmować. Że heroina jest prostsza i bardziej niezawodna. Heroina i warcaby.

— Szachy. Grał w szachy.

— Niech będzie. I tak mam jego błogosławieństwo, no nie?

Najwyraźniej pragnie, by odpowiedź na to pytanie brzmiała „tak”.

— Tak — mówi Landsman.

— Śmieszny żydek. Ale, dziwna rzecz… no, nie wiem… Jakby zadziałało.

— Co zadziałało?

— Błogosławieństwo. Znaczy, teraz mam chłopaka. Prawdziwego. Umawiamy się na całego, naprawdę, to bardzo dziwne.

— Cieszę się za was oboje — mówi Landsman, trochę zazdroszcząc i jej, i tym wszystkim ludziom, którzy mieli szczęście otrzymać błogosławieństwo Mendla Szpilmana. Zastanawia się, ile razy przechodził obok niego, ile razy przegapił swoją szansę. — A więc twierdzi pani, że podwiozła go pani do motelu w ramach, no… podrywu. Po prostu chciała pani… miała pani zamiar… no, wie pani.

— Go wydupczyć? Nie. — Przydeptuje papieros czubkiem futrzanego botka. — To miała być przysługa. Dla mojej przyjaciółki. Znaczy, żeby go podrzucić. To był jej znajomy, mówiła do niego Frank. Skądś z nim przyleciała. Pilotowała samolot. Poprosiła, żebym go podwiozła, znalazła mu jakiś nocleg. Gdzieś na uboczu, powiedziała. Więc obiecałam, niech będzie.

— Naomi? — pyta Landsman. — Tak się nazywała pani przyjaciółka?

— Mmhmm. Znał ją pan?

— Wiem, że bardzo lubiła ciasto — mówi Landsman. — Ten Frank był jej klientem?

— Chyba tak. Właściwie nie wiem. Nie pytałam. Ale przylecieli tu razem. Pewnie ją wynajął. Mógłby się pan tego dowiedzieć, pokazując tę cudaczną legitymację.

Landsman czuje w kończynach odrętwienie, upragnioną niemoc, świadomość zguby, nieodróżnialnej od spokoju po ukąszeniu jadowitego węża, który lubi połykać swe ofiary żywe, ale wyciszone. Córka sprzedawcy ciast ruchem głowy wskazuje papierowy talerzyk z nietkniętym kawałkiem szarlotki z kruszonką, stojący na ławce między nimi.

— Okropną przykrość mi pan robi — mówi.

28

Wszystkie fotografie zrobione w długim dzieciństwie Landsmana przedstawiają go obejmującego siostrę za ramiona. Na najwcześniejszych zdjęciach jej głowa sięga nieco powyżej jego brzucha; na ostatnim na jego górnej wardze widać cień zarostu, a siostra jest tylko o cal, może o dwa od niego niższa. Ten zwyczaj, zauważony po raz pierwszy, wydaje się uroczy: oto starszy brat troszczy się o małą siostrzyczkę. Siedem czy osiem zdjęć później ów opiekuńczy gest nabiera odrobinę złowieszczej wymowy, a po obejrzeniu tuzina człowiek zaczyna się poważnie martwić o dzieciaki Landsmanów — przytulone do siebie, dzielnie uśmiechają się do aparatu niczym proszące o wsparcie sieroty z rubryki ogłoszeń adopcyjnych w miejscowej gazecie.

— Osierocone wskutek tragedii — powiedziała Naomi pewnego wieczoru, przewracając stronice starego albumu. Fotografie leżały na woskowanym kartonie, przykryte arkuszami pomarszczonej folii. Pod warstwą plastiku uwieczniona na zdjęciach rodzina robiła wrażenie zakonserwowanej, jakby ktoś włożył ją do torebek i zachował jako dowód przestępstwa. — Dwie rozkoszne kruszyny, szukające własnego domu.

— Tyle że to było jeszcze za życia Frejdl — przypomniał Landsman, świadom, że podrzuca siostrze kwestię do riposty. Ich matka zmarła po krótkiej, zażartej walce z rakiem, żyła jednak dość długo, by Naomi zdążyła zrezygnować ze studiów i złamać jej serce.

— Ty mi to mówisz — sarknęła Naomi.

Ostatnimi czasy, patrząc na zdjęcia siostry, Landsman jakby ściąga ją ku ziemi, powstrzymuje przed odlotem, przed kolizją ze zboczem góry.

Naomi była twardym dzieckiem, o wiele odporniejszym, niż Landsman kiedykolwiek być musiał. Była też młodsza o dwa lata, co oznaczało, że wszystko, co Landsman mówił lub robił, wyznaczało poziom, który chciała przekroczyć, albo tezę, którą mogła zakwestionować. Jako dziewczyna była chłopczycą, jako kobieta miała cechy męskie. Gdy jakiś pijany kretyn pytał ją, czy jest lesbijką, odpowiadała: „Pod każdym względem oprócz preferencji seksualnych”.