Lataniem zaraziła się od swojego pierwszego chłopaka. Landsman nigdy nie spytał, na czym polegała dla niej atrakcyjność tego zajęcia, po co tak długo i ciężko pracowała na komercyjną licencję, dzięki której wdarła się do homoidiotycznego światka pilotów terenowych. Jego dzielna siostra nie oddawała się próżnym spekulacjom. Jednak jak Landsman dobrze wie, skrzydła samolotu prowadzą nieustającą walkę z wszechobecnym powietrzem — ugniatają je i mieszają, odkształcają i spychają, prąc pod prąd niczym łosoś zmierzający w górę rzeki, w której umiera. I podobnie jak łosoś, wodny syjonista, wiecznie marzący o swej nieszczęsnej ojczyźnie, Naomi zużywała w tych zmaganiach całą swoją siłę i energię.
Nie żeby w jej bezpośredniości, pewności siebie, uśmiechu dało się dostrzec choćby cień wysiłku. Niczym Errol Flynn miała zwyczaj żartować z poważną miną, za to gdy robiło się gorąco, szczerzyła zęby, jakby wygrała milion w totka. Przylepić tej Żydóweczce cienki wąsik, a z powodzeniem biegałaby po rejach trójmasztowca ze szpadą w garści. Siostrzyczka Landsmana po prostu nie była istotą zbyt skomplikowaną i pod tym względem stanowiła wyjątek wśród znanych mu kobiet.
— Kurwa, ale z niej była wariatka — mówi kontroler z wieży lotniska w Jakowy. To Larry Spiro, chudy, przygarbiony Żyd z Short Hills w stanie New Jersey. Meksykanin, jak Żydzi z Sitka określają swych krewniaków z południa, meksykanie z kolei mówią o sitkańskich Żydach lodobergi albo naród mrożony. Spiro nosi grube szkła, korygujące astygmatyzm, za którymi jego oczy drgają sceptycznie; sztywne siwe włosy sterczą na wszystkie strony niczym aureola, jaka w komiksach symbolizuje oburzenie. Ma na sobie popelinową koszulę z monogramem i czerwony krawat w złote paski. Powoli podwija rękawy, ciesząc się na stojącą przed nim porcję whisky. Jego zęby są równie białe jak kołnierzyk koszuli.
— Chryste. — Jak większość pracujących w Okręgu meksykanów, Spiro wściekle trzyma się amerykańskiego. Dla Żyda ze wschodniego wybrzeża Okręg Sitka to najgorsza zsyłka, Hatzeplatz, totalne zadupie. Mówienie po amerykańsku dla Żyda takiego jak Spiro to sposób na kontakt z realnym życiem, przyrzeczenie dane samemu sobie, że niedługo do niego wróci. — Nigdy przedtem nie widziałem, żeby baba pakowała się w takie kłopoty — oznajmia z uśmiechem.
Siedzą w holu Baru i Grilla Erniego w Skagway, w niskiej aluminiowej puszce, która służyła za terminal, kiedy jeszcze było tu lotnisko na skraju buszu. Siedzą w boksie pod ścianą i czekają na swoje steki. Zdaniem wielu ludzi, lokal Erniego w Skagway to jedyne miejsce między Anchorage i Vancouverem, gdzie steki są jako tako przyzwoite; Ernie codziennie przywozi je samolotem z Kanady, krwiste i obłożone lodem. Wystrój jest minimalny niczym w barze przekąskowym: winyl, laminat i stal, plastikowe talerze i serwetki, pomarszczone jak papierowy ręcznik na kozetce w przychodni. Jedzenie zamawia się przy kontuarze, po czym trzeba zająć miejsce przy stoliku, postawić numerek na specjalnym stojaczku i zaczekać na jedną z tutejszych kelnerek, słynących z podeszłego wieku, złych humorów i fizycznego podobieństwa do ciężarówek. Atmosfery dopełnia zezwolenie na sprzedaż alkoholu oraz stali klienci: piloci, myśliwi, wędkarze i zwykły jakowski koktajl sztarkierów i szemranych gości. W piątkowy wieczór podczas sezonu można tu kupić i sprzedać wszystko, od łosia do ketaminy, a także wysłuchać największych bzdur, jakie kiedykolwiek wypowiedział ludzki język.
Jednak w poniedziałek o szóstej po południu jest tu głównie personel lotniska i kilku pilotów podpierających bar — spokojni, ciężko pracujący Żydzi w szydełkowych krawatach i jeden pilot terenowy, Amerykanin, który w łamanym języku żydowskim opowiada, jak kiedyś, nie zdając sobie z tego sprawy, przeleciał trzysta mil do góry nogami. Sam bar to osobliwy kolos, dębowy, pseudowiktoriański wieloryb, ocalony z plajty sitkańskiej filii amerykańskiego steak-house’u w kowbojskim stylu.
— Kłopoty — powtarza Landsman. — Do samego końca.
Spiro marszczy brwi. Miał dyżur, kiedy samolot Naomi rozbił się o górę Dunkelbluma, i choć w żaden sposób nie mógł zapobiec katastrofie, temat nadal jest bolesny. Otwiera suwak nylonowej teczki, z której wyciąga gruby niebieski skoroszyt z opasłym dokumentem, spiętym potężną zszywką, oraz kilkoma luźnymi kartkami.
— Jeszcze raz rzuciłem okiem na sprawozdanie — mówi posępnie. — Pogoda była niezła. Pilotka trochę zalegała z przeglądem samolotu. Ostatni komunikat był rutynowy.
— Mmhm — mruczy Landsman.
— Szuka pan czegoś nowego? — Na razie w głosie Larry’ego brak współczucia, ale w każdej chwili jest gotów je wyrazić.
— Nie wiem, Spiro. Po prostu szukam.
Spiro bierze skoroszyt, szybko kartkuje opasły dokument: kopię końcowych ustaleń Komisji do Spraw „Wypadków Lotniczych, po czym wyjmuje spod spodu luźny arkusz.
— To jest plan lotów, o który pan prosił. Z przedpołudnia w dniu wypadku.
Landsman wpatruje się w formularz, wedle którego pilot Naomi Landsman potwierdza, że zamierza przelecieć samolotem Piper Super Cub z Peril Strait do Jakowy w Okręgu Sitka, zabierając na pokład jednego pasażera. Formularz wygląda jak wydruk z komputera z rubrykami starannie wypełnionymi dwunastopunktowym krojem Times New Roman.
— Znaczy, zgłosiła to telefonicznie, tak? — Landsman patrzy na datownik. — Tamtego ranka o piątej trzydzieści?
— Połączyła się przez automat. Większość ludzi tak robi.
— Peril Strait — mówi Landsman. — Gdzie to jest? W okolicach Tenakee, tak?
— Trochę bardziej na południe.
— To będzie, ee… mniej więcej dwie godziny lotu stąd?
— Mniej więcej.
— To chyba była optymistką — mówi Landsman. — Bo jako czas przybycia wpisała kwadrans po szóstej. Czterdzieści pięć minut po zgłoszeniu.
Spiro ma taki rodzaj umysłu, że przyciągają go i zarazem odpychają wszelkie anomalie. Bierze od Landsmana skoroszyt, obraca go ku sobie, po czym przerzuca stos dokumentów, które zebrał i skopiował zaraz po wyrażeniu zgody na to, by Landsman postawił mu stek.
— I rzeczywiście przyleciała kwadrans po szóstej — mówi. — Proszę, odnotowano to tutaj, w automatycznym logu. Szósta siedemnaście.
— Więc albo… Zaraz, niech to sobie wyjaśnię. Albo lot z Peril Strait do Jakowy, który zwykle trwa dwie godziny, cudownym sposobem zajął jej tylko czterdzieści pięć minut, albo… — Landsman zawiesza głos — …albo skręciła do Jakowy już w powietrzu, początkowo lecąc całkiem gdzie indziej.
Przybywają steki; kelnerka zabiera numerek ze stojaczkiem, w zamian podając grube płaty kanadyjskiej wołowiny. Pachną wspaniale i wspaniale wyglądają. Spiro nie zwraca na nie uwagi. Zapomniał o drinku. Pilnie wertuje plik kartek.
— Dobra, tu mamy poprzedni dzień. Poleciała z Sitka do Peril Strait z trzema pasażerami. Wystartowała o szesnastej, a plan lotów zamknęła o osiemnastej trzydzieści. Znaczy, pewnie doleciała już po zmroku i została tam na noc. Następnego ranka… — Spiro urywa. — Hm.
— Co?
— Tutaj… To chyba jej pierwotny plan lotów. Wygląda na to, że najpierw miała zamiar od razu wracać do Sitka. Wcale nie wybierała się do Jakowy.
— Pasażerowie?
— Brak.
— No i tak sobie leciała do Sitka, niby sama, lecz w rzeczywistości z tajemniczym pasażerem na pokładzie, i po drodze zachciało się jej nagle skoczyć do Jakowy?
— Na to wygląda.
— Peril Strait. Co jest w Peril Strait?
— A co tu w ogóle jest? Łosie. Niedźwiedzie. Jelenie. Ryby. Wszystko, co Żyd miałby ochotę zabić.
— Nie sądzę — mówi Landsman. — Nie sądzę, żeby to była wyprawa na ryby.