Spiro znów wpada w zadumę, po czym wstaje, podchodzi do baru i przysiada się do amerykańskiego pilota. Rozmawiają. Pilot ma nieufną minę, być może z natury, jednak w końcu kiwa głową i wraca z Larrym do stolika.
— Rocky Kitka, detektyw Landsman — przedstawia Spiro. Siada i zabiera się do swego steku.
Kitka ma na sobie czarne skórzane dżinsy i kamizelkę włożoną na gołe ciało, które od karku do pasa i nadgarstków pokryte jest gęstym tatuażem z tubylczymi motywami: wielkozębe wieloryby, bobry, a na lewym bicepsie wąż albo węgorz z chytrym błyskiem w oku.
— Pan jest pilotem? — pyta Landsman.
— Skąd, policjantem. — Kitka bezpretensjonalnie śmieje się z własnego dowcipu.
— Peril Strait. Był pan tam?
Kitka kręci głową i Landsman natychmiast przestaje mu wierzyć.
— Wie pan coś o tej miejscowości?
— Wiem tylko, jak wygląda z powietrza.
— Kitka — mówi Landsman. — To miejscowe nazwisko.
— Ojciec to Tlingit. Matka to zlepek Szkotko-Irlandki, Niemki i Szwedki. Wszystkiego po trochu, tylko Żydówki brak.
— W Peril Strait są jacyś Indianie?
— Wyłącznie — oświadcza Kitka ufnie i stanowczo, lecz zaraz przypomina sobie, że podobno nic nie wie o Peril Strait, i ześlizgując się spojrzeniem po Landsmanie, skupia się na jego steku. Robi wrażenie bardzo głodnego.
— Żadnych białych?
— Może jeden albo dwóch w zatoczkach, gdzieś na uboczu.
— A Żydzi? — pyta Landsman.
Spojrzenie Kitki robi się twarde, obronne.
— Już mówiłem, że tylko tamtędy przelatuję.
— Prowadzę małe dochodzenie — wyjaśnia Landsman. — Podobno jest tam coś, co mogłoby interesować Żyda z Sitka.
— Tam jest Alaska — mówi Kitka z naciskiem. — Z całym szacunkiem, ale żydowski policjant może tam węszyć jak dzień długi i niczego się nie dowie.
Landsman robi mu miejsce w boksie.
— Nu, chodź, cukiereczku — mówi po żydowsku. — Nie gap się tak na ten kotlet. Jest twój. Nie tknąłem go nawet.
— Pan nie będzie jadł?
— Jakoś nie mam apetytu.
— Nowojorski, prawda? Uwielbiam nowojorskie.
Kitka siada i Landsman podsuwa mu swój talerz. Pijąc kawę, spokojnie czeka, aż współtowarzysze pochłoną obiad. Po jedzeniu Kitka robi się pogodniejszy, mniej nieufny, jakby przestał się bać, że ktoś go chce wrobić.
— Kurde, ale dobre mięso — wzdycha. Z czerwonego plastikowego kufla pociąga wielki łyk wody z lodem. Zerka na Larry’ego Spiro, potem na Landsmana, po czym odwraca wzrok i długo wpatruje się w kufel. — Cena posiłku — mamrocze z goryczą. I po chwili: — Podobno jest tam taki jakby lepszy odwyk. Dla uzależnionych religijnych Żydów, te rzeczy. Ci wasi pejsaci też chyba czasem ćpają, no nie? Piją i popełniają przestępstwa?
— To logiczne — mówi Spiro. — Lepiej, żeby takie miejsce nie rzucało się w oczy. W końcu to hańba.
— No, nie wiem — mówi Landsman. — Żeby założyć za Linią żydowski interes, trzeba mieć zezwolenie. A o to niełatwo. Nawet w takim szlachetnym celu.
— Jak mówiłem — powtarza Kitka — coś mi się obiło o uszy. Pewno brednie.
— Dziwne — mruczy Spiro. Znów zagłębił się w akta, które wertuje tam i z powrotem.
— Co dziwne? — pyta Landsman.
— Przeglądam te papiery i wie pan, czego nie widzę? Nie widzę jej planu… no, z tym lotem, który źle się skończył. Z Jakowy z powrotem do Sitka. — Wyciąga swój szojfer, puka dwa razy i czeka. — Pamiętam, że go zgłosiła. Sam go widziałem. Bella? Tu Spiro. Jesteś zajęta? Aha. Dobra, słuchaj, możesz coś dla mnie sprawdzić? Wydobądź z systemu plan lotów. — Podaje dyżurnej kontrolerce nazwisko Naomi oraz czas i datę jej ostatniej podróży. — Poszukasz tego? Dzięki.
— Znal pan moją siostrę, panie Kitka?
— Można tak powiedzieć — odpowiada Kitka. — Kiedyś skopała mi dupę.
— Witamy w klubie — kwituje tę informację Landsman.
— To niemożliwe — mruczy Spiro zdławionym głosem. — Sprawdź jeszcze raz, dobrze?
Teraz już nikt się nie odzywa; obserwują Spiro, który słucha, co mówi Bella po drugiej stronie linii.
— Coś tu nie gra — stwierdza w końcu Spiro. — Bella, idę do was.
Rozłącza się; wygląda, jakby wspaniały stek zaciążył mu na żołądku.
— O co chodzi? — pyta Landsman. — Coś się stało?
— Mówi, że tego lotu nie ma w systemie. — Spiro wstaje i zbiera rozrzucone kartki z teczki Naomi. — Ale ja wiem, że to nie może być prawda, bo jego numer jak byk figuruje tutaj, w sprawozdaniu z katastrofy. — Urywa. — Albo i nie.
Ponownie zaczyna przeglądać gruby, spięty zszywką plik gęsto zapisanych kartek z wynikami dochodzenia Komisji do Spraw Wypadków Lotniczych w sprawie śmiertelnego zderzenia Naomi Landsman z północno-zachodnim zboczem góry Dunkelbluma.
— Ktoś grzebał w tych aktach — mówi w końcu jakby z niechęcią, mocno zaciskając usta. Lecz gdy wniosek z tych słów dociera do zakątków jego mózgu, Spiro rozluźnia się, wręcz wiotczeje. — Ktoś, kto miał sporą siłę przebicia.
— Siłę przebicia — powtarza Landsman. — Tak dużą, że na przykład zdołał załatwić zezwolenie na budowę żydowskiego ośrodka odwykowego na terenie indiańskiego rezerwatu?
— To za duża siła jak dla mnie — oznajmia Spiro. Zatrzaskuje skoroszyt i wsadza go pod pachę. — Landsman, nie mogę z panem dłużej siedzieć. Przepraszam. Dziękuję za obiad.
Po jego odejściu Landsman wyjmuje komórkę i wystukuje numer, poprzedzony kodem stanu Alaska. Odbiera kobieta.
— Wilfred Dick? — pyta Landsman.
— Jezu Chryste — szepcze Kitka. — Uważaj pan.
Ale Landsman przebija się tylko do podoficera dyżurnego.
— Inspektora nie ma — mówi sierżant. — A o co chodzi?
— Wiadomo wam coś, cokolwiek, o żydowskim odwyku w Peril Strait? — pyta Landsman. — No wiecie, doktorzy z brodami, te rzeczy?
— Beth Tikkun? — mówi sierżant, jakby chodziło o amerykańską dziewczynę, której nazwisko rymuje się z chicken. — Tak, wiem, gdzie to jest.
Ta wiedza, zdaje się sugerować jego głos, jak dotąd nie dała mu szczęścia i w najbliższej przyszłości też go raczej nie przyniesie.
— Może wpadłbym tam na chwilę — sugeruje Landsman. — Na przykład jutro. Jak myślicie, da się zrobić?
Sierżant długo nie znajduje odpowiedzi na to pozornie proste pytanie.
— Jutro? — bąka w końcu.
— Tak, mam ochotę się do was przelecieć. Rozejrzeć się w terenie.
— E… hm.
— Coś nie tak, sierżancie? To całe Beth Tikkun chyba jest w porządku?
— Tu już musiałbym wyrazić własne zdanie — odpowiada sierżant. — A inspektor Dick nam na to nie pozwala. Ale na pewno przekażę mu, że pan dzwonił.
— Rocky, masz samolot? — pyta Landsman, kończąc rozmowę ruchem środkowego palca.
— Przegrałem — mówi Kitka. — W pokera. Dlatego jestem zmuszony pracować dla Żydów.
— Bez obrazy.
— Właśnie — mówi Kitka. — Bez obrazy.
— No więc, powiedzmy, że chciałbym złożyć krótką wizytę w świątyni uzdrawiania w Peril Strait.
— Właściwie to jutro lecę po przesyłkę — przyznaje Kitka. — Nad zatokę Freshwater. Mógłbym po drodze odbić trochę w prawo. Ale nie będę czekał z włączonym licznikiem — dodaje, szczerząc zęby jak bóbr. — I będzie to pana kosztować znacznie więcej niż jeden stek.
29