Klejnot traw, zielona brosza spinająca ogromny płaszcz czarnych świerków na ramieniu góry. Na polanie grupka odzianych w brąz budynków, połączonych ścieżkami, rozdzielonych pikowaniem trawników i żwiru, rozchodzi się promieniście od centralnej fontanny. W głębi widać stadion z kredowymi liniami boiska do piłki nożnej, otoczony owalem bieżni. Biegnie po niej kilku mężczyzn w szortach i bluzach z kapturami; kilku innych leży na wznak na środkowej murawie i rozgrzewa się, wykonując ćwiczenia rozciągające rąk i nóg — rysunek geometrycznych figur, alfabet ludzkich literek, rozsypanych na zielonej stronicy. Gdy samolot, schodząc do lądowania, przechyla się na skrzydło nad boiskiem, ciemne otwory kapturów zwracają się ku niemu niczym lufy dział przeciwlotniczych. Z góry trudno to ocenić, jednak Landsman odnosi wrażenie, że ruchy tych ludzi, sposób, w jaki prężą swe długie, blade nogi, świadczy o młodości i doskonałym zdrowiu. Zza zasłony lasu wynurza się kolejny mężczyzna w ciemnym kombinezonie. Odprowadza cessnę wzrokiem, jednocześnie przyciskając do czoła zgiętą w łokciu prawą rękę. To sygnał: „Mamy towarzystwo”. Landsman dostrzega jeszcze błysk zieleni za lasem, dach jakiegoś budynku i białe kropki, które mogą, ale nie muszą, być zaspami śniegu.
Kitka mocuje się z drążkiem; słychać wizg, szczęk i jęk, po czym samolot opada gwałtownie i już mniejszymi skokami schodzi coraz niżej, aż wreszcie siada z plaśnięciem na powierzchni wody. Niewykluczone, że źródłem jęków są płuca Landsmana.
— Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem — mówi Kitka, gdy silnik zaczyna pracować na luzie i nareszcie obaj słyszą własne myśli. — Ale sześćset dolarów to chyba jednak za mało.
Pół godziny po wylocie z Jakowy Landsman postanowił urozmaicić podróż dozowanymi roztropnie wymiotami. Podobnie jak samolot, na wskroś przesiąknięty dwudziestoletnim odorem zepsutej łosiny, tak Landsman przeniknięty był wyrzutami sumienia, złamał bowiem przysięgę złożoną po śmierci Naomi, że nigdy więcej nie wsiądzie na pokład małej jednostki. Niemniej, zważywszy na to, jak niewiele jadł przez kilka ostatnich dni, choroba lokomocyjna stanowi swego rodzaju osiągnięcie.
— Przepraszam, Rocky — mówi Landsman, usiłując wydobyć głos gdzieś spod pięt. — Chyba jeszcze nie jestem gotów, by latać.
Ostatnią podróż powietrzną odbył w super cubie swojej siostry i wówczas obyło się bez konsekwencji. Ale tamten samolot był dobry, siostra była kwalifikowanym pilotem, pogoda była piękna, a on sam był pijany. Tym razem zaryzykował lot w stanie bolesnej trzeźwości, z układem nerwowym rozstrojonym trzema dzbankami podłej motelowej kawy. Po czym znalazł się na łasce ostrych podmuchów znad Jukonu oraz marnego pilota, którego nieudolność czyniła zuchwałym, a zwątpienie w siebie — śmiałym ponad miarę. Stara, zmęczona dwieścieszóstka, którą zarząd Regionalnych Linii Lotniczych Turkel uznał za stosowne powierzyć Rocky’emu Kitce, stękała i dygotała jak wściekła; Landsman miotał się w parcianej uprzęży, aż puściły w nim wszystkie śrubki i wkręty, głowa obróciła się do tyłu, ramiona odpadły, a gałka oczna potoczyła się pod grzejnik w kabinie. Gdzieś nad Górami Moore’a złożona ongiś przysięga ostatecznie przypomniała o sobie.
Kitka otwiera drzwi i z cumą w ręku wyskakuje na przystań wodolotu. Landsman chwiejnie wypada z kabiny na poszarzałe cedrowe deski. Zatacza się, prostuje, mruga i wielkimi haustami wdycha miejscowe powietrze o żrącej woni igieł sosnowych i wodorostów. Następnie poprawia krawat i wkłada kapelusz.
Peril Strait składa się z rzuconych na stertę łodzi, stacji paliw oraz szeregu zniszczonych domków o barwie zardzewiałej blachy. Zbudowane na palach budynki stoją zbite w gromadkę niczym chudonogie damy. Rozklekotany drewniany chodnik chyłkiem przemyka między domami i od niechcenia kładzie się przy pochylni kutrów. Wszystko robi wrażenie, jakby trzymało się kupy dzięki splątanym linom, kłębom żyłki rybackiej i skrawkom okrężnicy z nanizanymi bojami, upstrzonymi kryształkami soli. Być może cała miejscowość to jedynie stos wyrzuconego na brzeg drewna, szczątki miasta zatopionego gdzieś daleko.
Na oko nic, a z pewnością nie wygląd, nie łączy drewnianego chodnika i miasteczka Peril Strait z przystanią wodolotów. Ta ostatnia jest solidna i porządna; nowe betonowe filary i malowane na szaro drewniane belki dają świadectwo kunsztu budowniczych i logistycznych potrzeb ludzi z kasą. Od strony lądu zamyka ją kuta stalowa brama, za którą kręte metalowe schodki, przytwierdzone do skarpy jakby na okrętkę, prowadzą do polany na szczycie. Obok schodków wcina się w zbocze niemal pionowy podnośnik z ogrodzoną platformą, transportujący wszystko, czego nie da się wnieść na plecach. Przykręcona do poręczy metalowa tabliczka informuje po żydowsku i amerykańsku OŚRODEK ODOSOBNIENIA BETH TIKKUN, poniżej zaś, tylko po amerykańsku, widnieje napis TEREN PRYWATNY. Hebrajskie litery przykuwają wzrok Landsmana: w tym dzikim zakątku Wyspy Baranowa wyglądają brzydko i nie na miejscu, niczym stadko koślawych, żydowskich gliniarzy w fedorach i czarnych garniturach.
Kitka napełnia czapkę wodą z kranu zamontowanego na przystani i raz za razem polewa wnętrze samolotu. Landsman jest zażenowany, że zmusił go do tej roboty, ale Kitka i wymioty to najwyraźniej starzy znajomi, bo z twarzy pilota ani na chwilę nie znika słaby uśmieszek. Chwyta przewodnik dla obserwatorów ryb i wielorybów na Alasce, foliowaną okładką wygarnia za drzwi kabiny mieszankę wymiocin i wody morskiej, po czym spłukuje przewodnik i porządnie go otrząsa. Następnie staje w drzwiach, uwieszony jedną ręką łuku futryny, i spogląda w dół na przystań. Morze z sykiem bije o pontony cessny i filary pomostu. Wiatr od rzeki Stikine huczy w uszach Landsmana i szarpie rondem kapelusza. Z miasteczka w oddali dobiega głośny, nerwowy wrzask kobiety na dziecko albo chłopa. Potem, jakby ją parodiując, zaczyna szczekać pies.
— Chyba wiedzą, żeśmy przylecieli — mówi Kitka. — Ci tam, na górze. — Ma coraz głupszy uśmiech, który w końcu przechodzi w nadąsany grymas. — Chyba żeśmy się o to postarali.
— W zeszłym tygodniu już raz wpadłem do kogoś bez zapowiedzi i nie wyszło to najlepiej — informuje Landsman. Wyciąga z kieszeni berettę i sprawdza magazynek. — Wątpię, czy można ich naprawdę zaskoczyć.
— Wiesz, kim są? — pyta Kitka, nie odrywając wzroku od szolema.
— Nie — odpowiada Landsman. — Nie wiem. A ty?
— Koleś — mówi Kitka — jakbym wiedział, tobym ci powiedział, serio. Mimo że zarzygałeś mi samolot.
— Kimkolwiek są — oświadcza Landsman, z trzaskiem zamykając magazynek — to myślę, że zabili moją siostrzyczkę.
Kitka przeżuwa to zdanie, jakby szukał w nim luk albo słabych punktów.
— Przed dziesiątą muszę być we Freshwater — przypomina w końcu z pewnym żalem.
— Tak — mówi Landsman. — Rozumiem.
— Inaczej, koleś, totalnie bym cię poparł.
— Hej, daj spokój. Co ty gadasz? To nie twój problem.
— No nie, ale wiesz, Naomi… Kurwa, ale z niej był zajzajer.
— Ty mi mówisz.
— W gruncie rzeczy nie bardzo mnie lubiła.
— Była w gorącej wodzie kąpana — wyjaśnia Landsman, wpychając broń do kieszeni kurtki. — Czasami.
— No, dobra — mówi Kitka. Z samolotu chlusta woda, wygarnięta cholewką buta. — Słuchaj, uważaj na siebie.
— Właściwie nie wiem, jak się to robi — wyznaje Landsman.
— To was łączyło — mówi Kitka. — Ciebie i twoją siostrę.
Landsman maszeruje po pomoście ku bramie przystani i tak dla zabawy próbuje otworzyć kłódkę. Potem przerzuca torbę na drugą stronę i wspina się w ślad za nią. Niestety, na samej górze stopa więźnie mu między prętami, but spada, on sam zaś wali się bezwładnie na ziemię z soczystym tąpnięciem. Krew tryska z przygryzionego języka, Landsman czuje jej słony smak w ustach. Wstaje, otrzepuje się powoli i zerka na przystań, sprawdzając, czy Kitka widział ten popis. Macha ręką, że wszystko w porządku, a Kitka po chwili odwzajemnia gest. Drzwi samolotu zamykają się z trzaskiem, silnik zaskakuje. Śmigło wiruje coraz szybciej, aż rozpływa się w ciemną, połyskliwą plamę.