Выбрать главу

Landsman zaczyna długie podejście schodami. Jeśli to możliwe, jest w jeszcze marniejszej formie niż w piątek rano, kiedy to próbował pokonać klatkę schodową w bloku Szemeców. Poprzedniego wieczoru leżał bezsennie na gruzłowatym motelowym materacu. Dwa dni temu został postrzelony i poturbowany na kupie śniegu. Wszystko go boli. Ledwie dyszy. W żebrach i lewym kolanie czuje tajemnicze bóle. W połowie drogi przystaje, żeby zapalić pokrzepiającego papierosa. Za jego plecami rozkołysana cessna z pomrukiem toruje sobie drogę przez niskie poranne chmury; Landsman, porzucony na pastwę losu, odtąd może liczyć tylko na siebie.

Wychylony przez poręcz wysoko nad miasteczkiem i pustą plażą, dostrzega kilkoro ludzi, którzy wyszli na koślawy chodnik zobaczyć, jak się wspina. Macha im ręką, oni zaś odmachują uprzejmie. Rozgniata butem niedopałek i podejmuje mozolny marsz pod górę. Towarzyszy mu szum fal w zatoce oraz daleki rechot kruków, potem jednak i te dźwięki zanikają; Landsman słyszy już tylko własny oddech, brzęk metalowych stopni pod butami i skrzypienie skórzanego paska torby.

Na górze, na białym maszcie, łopoczą dwie flagi. Jedna z nich to flaga Stanów Zjednoczonych Ameryki, druga to skromna biała szmatka z błękitną Gwiazdą Dawida. Maszt, otoczony kręgiem pobielanych kamieni, stoi na środku asfaltowego placyka, a u jego podstawy widnieje metalowa plakietka z napisem MASZT WZNIESIONY DZIĘKI SZCZODROŚCI BARRY’EGO I RHONDY GREENBAUMÓW BEVERLY HILLS CALIFORNIA. Betonowy chodnik prowadzi stąd do największego z budynków. Inne, zatopione w pianie cedrów, przypominają pudełka czekoladek, ten jednak ma pewne pretensje do stylu. Stromy dach pokryto blachą falistą i pomalowano na ciemnozielony kolor, okna wyposażone są w świetliki i szprosy. Z trzech stron dom otacza głęboka weranda, wsparta na świerkowych balach, wciąż jeszcze pokrytych korą. Pośrodku werandy szerokie stopnie prowadzą do głównego wejścia.

Z najwyższego stopnia dwóch mężczyzn z uwagą obserwuje nadejście Landsmana. Obaj mają gęste brody, ale nie noszą pejsów. Ani czarnych kapeluszy, ani pończoch. Ten po lewej, młodszy, najwyżej trzydziestoletni, jest tak wysoki, że wręcz zwisa nad towarzyszem. Jego czoło przypomina betonowy bunkier, żuchwa natomiast trochę się cofa; ciemne pukle zmierzwionej brody odsłaniają na policzkach wiry bladej skóry, wielkie, opuszczone luźno dłonie pulsują niczym głowonogi. Ma na sobie obszernie skrojony czarny garnitur i ciemny rypsowy krawat. Landsman po swojemu interpretuje tęskny skurcz jego palców i baczniej przygląda się marynarce, usiłując dostrzec zarys broni. Podchodzi bliżej. Oczy mężczyzny stygną i wypełniają się matową czernią.

Jego towarzysz jest w wieku Landsmana, podobnego wzrostu i budowy. Jedynie brzuch ma nieco wydatniejszy, poza tym wspiera się na lasce zrobionej z jakiegoś ciemnego, lśniącego drewna. Jego grafitowa, przetykana popiołem broda jest starannie, wręcz szykownie przycięta; ma na sobie tweedowy garnitur z kamizelką i z namysłem zaciąga się fajką. Robi wrażenie zadowolonego, niemal zachwyconego widokiem Landsmana — pełen ciekawości lekarz, zacierający ręce w przewidywaniu łagodnej anomalii, fałdki na skądinąd pospolitym spotkaniu. Nosi sportowe buty z rzemykiem zamiast sznurowadeł.

Landsman zatrzymuje się na najniższym stopniu i poprawia torbę na ramieniu. Niedaleko niczym gracz w kości grzechocze dzięcioł. Przez chwilę słychać tylko stukot i syk sosnowych igieł na wietrze, jakby w południowo-wschodniej Alasce nie było nikogo więcej. Jednak Landsman czuje na sobie wiele oczu, śledzących go przez celowniki, peryskopy i judasze. Czuje przerwane życie miasteczka, poranne ćwiczenia, mycie filiżanek. Czuje jajka smażone na maśle i świeże grzanki.

— Nie wiem, jak to panu powiedzieć — zagaja wysoki mężczyzna z kędzierzawą brodą. Ma głos, który jakby za długo obijał się w klatce piersiowej; słowa wypływają zeń lepkie, powoli wylewane wielką chochlą. — Ale pański transport właśnie odleciał.

— Ja się gdzieś wybieram? — pyta Landsman.

— Tutaj na pewno nie zostaniesz, przyjacielu — mówi mężczyzna w tweedowym garniturze. Gdy wymawia słowo „przyjacielu”, z jego postawy znika wszelka życzliwość.

— Ale ja mam rezerwację — oświadcza Landsman, patrząc na niespokojne dłonie olbrzyma. — Jestem młodszy, niż się wydaje.

Daleko w lesie znów rozlega się odgłos przypominający grzechot kości w kubku.

— Niech będzie, nie jestem nastolatkiem i nie mam rezerwacji, ale mam problemy z używkami — poprawia się Landsman. — To chyba coś znaczy.

— Panie… — zaczyna facet w tweedowym garniturze, schodząc o stopień niżej. Landsman wyczuwa gorzką woń tytoniu fajkowego.

— Słuchajcie, panowie — brnie dalej. — Słyszałem, że odwalacie tutaj świetną robotę, tak? Próbowałem wszystkiego. Wiem, że to obłęd, ale jestem u kresu sił i nie mam dokąd iść.

Niższy mężczyzna w tweedowym garniturze ogląda się na dużego mężczyznę u szczytu schodów. Najwyraźniej nie mają pojęcia, kim jest Landsman i co o nim sądzić. Wygłupy ostatnich dni, a zwłaszcza pokrętna podróż do Jakowy, musiały z niego zetrzeć aurę gliniarza. Ma nadzieję, choć trochę się tego obawia, że teraz wygląda tylko jak nieudacznik, ciągnący swego pecha w torbie na ramieniu.

— Potrzebuję pomocy — wyznaje i ku swemu zdumieniu czuje, że oczy pieką go od łez. — Marnie ze mną. — Głos mu się łamie. — Jestem gotów to przyznać.

— Jak się pan nazywa? — powoli cedzi wyższy mężczyzna. Jego oczy są ciepłe i pozbawione serdeczności; lituje się nad Landsmanem, ale niezbyt jest go ciekaw.

— Felnbojger — próbuje Landsman, wyławiając nazwisko z jakiegoś starego sprawozdania. — Lew Felnbojger.

— Ktoś wie, że pan tu jest, panie Felnbojger?

— Tylko moja żona. No i pilot, oczywiście.

Landsman zauważa, że mężczyźni znają się dostatecznie dobrze, by wściekle się pokłócić, nie otwierając ust, jedynie poruszając gaikami ocznymi.

— Jestem doktor Roboj — mówi wreszcie wysoki i wyciąga do Landsmana rękę zamaszystym ruchem dźwigu z ładunkiem na wysięgniku. Landsman pokonuje odruch, by się odsunąć, i ujmuje jej chłodny, suchy ciężar. — Proszę, panie Felnbojger, niech pan wejdzie.

Landsman podąża za mężczyznami po wypolerowanych świerkowych deskach werandy. Wysoko wśród belek dostrzega gniazdo os i przez chwilę przygląda mu się, szukając śladu życia, ale gniazdo wygląda na opuszczone, tak jak inne budowle na tym wzgórzu.

Wchodzą do pustego holu, który jakiś utalentowany pediatra umeblował miękkimi prostokątami beżowej gąbki. Podłogę pokrywa cienki, bury dywan barwy kartonu do jajek. Na ścianach wiszą typowe, banalne obrazki z życia codziennego w Sitka: kutry do połowu łososia, kawalerowie z jesziwy, kawiarniane towarzystwo z ulicy Monastir i swingujący klezmer, trochę jak stylizowany Natan Kałuszyner. Landsman odnosi niepokojące wrażenie, że wszystko to powstało dziś rano, nawet w popielniczkach nie ma śladów popiołu. Stojak z broszurami informacyjnymi kipi od tytułów: Uzależnienie: komu to potrzebne? albo: Zycie: własne czy wynajęte?, na ścianie wzdycha z nudów termostat. Pomieszczenie pachnie nowym dywanem i wygasłą fajką, a nad wejściem do pokrytego wykładziną korytarza widnieje samoprzylepna tabliczka WYPOSAŻENIE HOLU DZIĘKI UPRZEJMOŚCI BONNIE I RONALDA LEDERERÓW BOCA RATON FLORYDA.